Masz dosyć życia w mieście – dojazdy, długie godziny pracy, ciągły pośpiech. Marzysz o prostszym życiu zgodnie z porami roku, chcesz być bliżej natury. Coraz więcej ludzi w krajach rozwiniętych ucieka przecież z miasta na wieś. Ale czy w dzisiejszych czasach takie sielskie życie blisko przyrody to nie jedynie utopia?
Odpowiedzi szukam na Warmii, u pani Joanny Posoch, autorki poradnika „Lawendowe pole, czyli jak opuścić miasto na dobre”. W przeniesionej łemkowskiej chyży z wielkim, glinianym piecem każda deska opowiada historię. Za oknem nie ma pól lawendy, nie widać ich w każdym razie; widać natomiast dziki ogród, w którym śpiewają ptaki, a między gałęziami drzew prześwituje staw. Ten sielski krajobraz uzupełnia ziołowy ogródek, który jest podręcznym źródłem kuchennych przypraw i zapachów.
„Dni spędzałam wbita w kostium Chanel, balansując na obcasach, a oczy przed słońcem zasłaniałam pozłacanymi okularami marki Ray-Ban.(…) Moja głowa musiała zmieścić tyle rozmaitych spraw, że bałam się o swoje synapsy. Z niczego nie czerpałam inspiracji, nie miałam ciekawych pomysłów, śmiałam się rzadko, często miewałam migrenę”. Tak opisujesz swoje życie w mieście, zdradzisz czym się wtedy zajmowałaś?
Jeszcze w trakcie studiowania etnografii założyłam działalność gospodarczą, stałam się właścicielką firmy agencyjnej, a potem brokerskiej, zajmowałam się ubezpieczeniami majątkowymi. Negocjowałam dla moich klientów osobne warunki ubezpieczenia, osobne stawki płatności. Zatrudniałam kilka osób, mieliśmy samochody służbowe, dowoziliśmy dokumenty klientom do ich biura. Fajna, ciekawa praca, przez kilka pierwszych lat.
Potem zaczęła mnie męczyć powtarzalność procesów, to poczucie próżnego przekładania papierów z miejsca na miejsca. Papier o dużej wartości leżał na jednej kupce. Taki sam papier, ale nie wypełniony, leżał na drugiej kupce i nie miał żadnej wartości. Sprzedawałam ludziom gwarancję, poczucie zabezpieczenia ich majątku. Tak działają systemy finansowe w nowoczesnym państwie, a rodowód mają jeszcze w czasach starożytnych, że za opłatą zabezpiecza się czyjeś interesy. Jednak coś sprawiało, że zaczęłam źle się czuć ze swoją pracą. W tym czasie na studiach uczyłam się o znakach istnienia i tożsamości. Zapytałam siebie, czy moim znakiem istnienia są te papiery? Co w takim razie jest znakiem mojego istnienia i mojej tożsamości?
Przykre było, że odpowiedź na te pytania istniała tylko w mojej wyobraźni, bo żadnych widomych znaków istnienia nie było, oprócz może ozdób w mieszkaniu. Skoro pracuję od rana do nocy, jakie mogę zostawiać ślady istnienia? Istnieje tylko praca, na nic innego nie wystarcza czasu, ani ochoty.
To właśnie znaki istnienia i tożsamości, o których wykładał Jacek Olędzki, zostały moim wyznacznikiem sensu. Etnografia to wspaniały kierunek studiów. Jest na tyle interdyscyplinarny, że daje sporą wiedzę ogólną, ale najważniejsze jest to, że wprowadza szczególny rodzaj relacji między człowiekiem i światem. Relacja ta polega na “obserwacji uczestniczącej”, używając technicznego języka etnografów. Świat już nigdy nie wygląda tak, jak wcześniej. Zrozumienie procesów, jakim podlegają jednostki i zbiorowości powoduje, że człowiek nabiera dystansu. Do siebie, świata, do mody kulturowej, która chciałaby kształtować nasze codzienne wybory.
Nabrałaś dystansu do miasta i postanowiłaś zostawić po sobie znaki istnienia?
Jacek Olędzki, etnograf i wnikliwy badacz, analizował między innymi tożsamość kulturalną, biorąc pod uwagę dosłownie wszystkie jej przejawy. Niedawno wznowiono jego książkę „Murzynowo. Znaki istnienia i tożsamości kulturalnej mieszkańców wioski nadwiślańskiej XVIII-XX wieku”, wydana przez Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego.
Jacek Olędzki po powrocie z badań w Afryce założył i poprowadził wymyślone przez siebie Muzeum Żywe we wsi Murzynowo. Niedawno, 12 lat po śmierci Jacka, udało się je ponownie otworzyć dzięki staraniom Wojciecha Marchlewskiego i Tomasza Baraniuka, etnologów z UW. Właśnie muzeum w Murzynowie, oglądane i przeżywane przeze mnie jeszcze w latach 80-tych, stało się inspiracją do powstania Lawendowego Muzeum Żywego im. Jacka Olędzkiego w Nowym Kawkowie, w roku 2014.
Chciałam, by jego myśl i dorobek twórczy miały kontynuację, jednocześnie będąc pełna niepewności, czy moje przedsięwzięcia są godne jego imienia. Gdy otwieraliśmy muzeum, chodziłam po salach i wyobrażałam sobie, że to Jacek tu chodzi i wszystkiemu dokładnie się przygląda. Próbowałam patrzeć jego oczami. Miałam wrażenie, że rusza wąsami z zadowoleniem. Wiem, że nie lubiłby tego odnowionego krzesła, bo poprzez renowację pozbawiłam je znaków istnienia, pozostawionych przez licznych użytkowników. W myślach prowadziłam z nim dialog, tłumacząc się z decyzji o remoncie mebli. Że miejsce publiczne, że bezpieczeństwo. Miałam wrażenie, że się ze mnie śmieje.
Lubiłam w Jacku Olędzkim to, że nigdy nie wartościował przedmiotu badań. Zniszczone krzesło było równie ważne, jak zabytkowy, z trudem zdobyty więcierz albo wytarty przez lata obraz „Burza na jeziorze Genezaret”. Każde z nich niosło na sobie ślady ludzkiej twórczości i ludzkiego używania. Istnienia. Po rodzaju zniszczeń odgadywał, przez kogo przedmiot był używany, jak długo, do czego. Wiele opowieści, wnikliwych obserwacji. Sztuka zatrzymania uwagi na prostych rzeczach. A przy tym stawiane metafizyczne pytania.
Na szczęście moje muzeum ma wiele przedmiotów, pełnych znaków istnienia ludzi sprzed lat. Takie, jakie lubił Jacek Olędzki: noszą ślady używania, dają pole do analizy badawczej i wyobraźni. Stwarzają pozór śmiecia. Rozsądny człowiek ominąłby je wzrokiem. Tylko Jacek Olędzki zatrzymywał się, długo przyglądał, milczał.
Sprzęty i narzędzia, budynki, ozdoby, milion przedmiotów ważnych i nieważnych, nasza praca, rozrywki i śmieci – wszystkie one są istotnym śladem tożsamości i istnienia. Spójrzmy za siebie. Jakie ślady po sobie zostawiamy. Co jest znakiem naszego istnienia.
Zamiast rozmawiać z duchem Jacka Olędzkiego gdzieś na Warmii, nie mogłaś pozostawić po sobie takich znaków w mieście?
Technicznie rzecz biorąc, a patrząc z dzisiejszej perspektywy – miasto oczywiście mogło być miejscem, w którym pozostawiam swoje znaki istnienia. Problem leżał we mnie: w tamtym czasie i miejscu nie miałam żadnego pomysłu, ani siły, przestrzeni wewnętrznej na cokolwiek nowego w swoim życiu. Potrzebna mi była przeprowadzka w inne miejsce i pozostawienie dotychczasowego trybu życia. Chciałam zobaczyć, kim naprawdę jestem. Z jakichś przyczyn nie mogłam tego ujrzeć w mieście.
Częściej się na wsi śmiejesz, migreny ustąpiły?
Miejsce nie jest w pełni odpowiedzialne za jakość życia. Nie mówię tu o sytuacjach zagrożenia bezpieczeństwa, albo zanieczyszczenia gleby, wody, powietrza, czy innych obiektywnych warunkach, które obniżają jakość życia, tylko o rzeczywistości wewnętrznej. To, co nosimy w sobie, kształtuje naszą codzienność. Tak więc można być uśmiechniętym w mieście, smutnym na wsi, albo odwrotnie. W moim przypadku stało się tak, że życie na wsi i przebywanie w przyrodzie na tyle spełniły moje marzenia o szczęśliwym życiu, że rzeczywiście jest mi tu dobrze. Sporo jest też powodów do uśmiechu: sarny za oknem, zimorodek na wierzbie, kolory pór roku, wiosenny gwar ptactwa. Gdy wokół jest tyle piękna, głowa rzadziej boli, a uśmiech przychodzi sam.
W swojej książce przyznajesz: „Przyszedł w końcu ten dzień. Uświadomiłam sobie, że jeśli nic się w moim życiu nie zmieni, umrę.” To bardzo mocne stwierdzenie. Czy przeprowadzka na wieś była impulsem? A może przygotowywałaś się do niej od dawna?
Oczywiście, że od dawna! Praca miała umożliwić mi wybranie życia, jakiego pragnęłam. Trwało to wszystko dość długo, bo gdy trzeba opuścić dobrze znany świat i wybrać inny, nieznany, jest masa powodów, by odkładać moment “przejścia”. Dopiero, gdy już naprawdę nie mogłam wytrzymać, postanowiłam dokonać tego wyboru.
Czy udało ci się poznać wielu miastowych, którzy przenieśli się na polską wieś na stałe, a nie tylko na wakacje?
Mam szczęście mieszkać wśród ludzi, którzy są twórczy, a wśród nich jest sporo takich, którzy przenieśli się z miasta na wieś. Moja warmińska okolica jest pełna ciekawych inicjatyw, są na przykład: teatr, ośrodek badania średniowiecznego dramatu liturgicznego i ikonopisania, ośrodek rozwoju osobistego, galerie sztuki i rękodzieła, gospodarstwa tematyczne, pracownie rękodzielnicze, eko-ogrodnicy, serowarzy i wiele innych.
Z pewnością sporo ludzi z miast przeprowadza się na wieś, ale przecież w latach 70-tych i 80-tych było podobnie. To nie jest nowa tendencja. Rousseau opisywał zalety życia wiejskiego. Thoreau zaś wykonał eksperyment swojego życia: zamieszkał w puszczy, własnoręcznie zbudował drewniany dom, wodę pozyskiwał, rąbiąc siekierą lód w jeziorze. Na koniec sformułował aktualne do dziś zasady nieposłuszeństwa obywatelskiego… W Bieszczadach żyją pustelnicy, a w wielu miejscach Polski są skupiska osiedleńców, którzy wynieśli się na wieś 30 lat temu.
Oczywiście też mam thoreau’skie zapędy – pożyczyć siekierę od sąsiada, wybudować w głuszy dom z gliny i słomianych bali, a potem jak Olędzki chodzić po okolicy, rozmawiać ze starymi ludźmi, zbierać lokalną wiedzę. Ale jakoś brakuje mi odwagi, odkładam przeprowadzkę na kolejny rok.
No cóż, ze strachu prawie nie sypiałam… Jak to będzie, czy dam sobie radę, czy będzie fajnie, ciekawie, czy może strasznie. No i najważniejsze: moja prawdziwa twarz, w poszukiwaniu której pragnęłam dokonać zmiany miejsca do życia. Co ta twarz mi pokaże. Kim okażę się być. Kim jestem. Towarzyszyło mi jednak niesłychanie intensywne uczucie, że bez tego kroku moje życie będzie niepełne.
Określenie “outsider” ma źródło w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, chodziło o pokój na świecie, wolność i samowystarczalność. Dziś znaczenie się zmieniło i oznacza kogoś, kto stoi z boku życia politycznego i społecznego, nie angażuje się, ma swoje sprawy. Czasem może oznaczać kogoś wykluczonego ze społeczności. Nie czuję się ousiderką, bo prowadzę życie społecznie aktywne, ale z drugiej strony mam swoje sprawy, które mnie angażują. W gruncie rzeczy miejsce, w którym człowiek żyje, jako wyznacznik brania lub odmowy udziału w sprawach zewnętrznych nie ma teraz tak wielkiej wagi, jak jeszcze niedawno temu, gdy nie było internetu.
Można być outsiderem w mieście i człowiekiem zaangażowanym, mieszkającym na wsi. Albo odwrotnie.
„Lawendowe pole, czyli jak opuścić miasto na dobre” to bardzo praktyczny przewodnik, powiedziałabym holistyczny, eko-przewodnik. Lepienie pieców z gliny, uprawianie ekologicznych roślin, własne wypieki i zbieranie ziół. Taki wolniejszy, bliższy naturze sposób życia jest przecież modny od dawna, coraz więcej ludzi chce żyć „off-the-grid”, z dala od sieci. Czy twój dom też jest samowystarczalny?
Samowystarczalny, czyli sam zaspokajający własne potrzeby, to styl życia, który jest całkowicie, najzupełniej wolny od wszelkich rzeczy, pochodzących z zewnątrz, a zatem niezależny od dostaw energii, wody i żywności, środków transportu i paliwa, środków czystości i kosmetyków, ubrań, a także wielu innych rzeczy, których używamy codziennie bez namysłu, czyli samowystarczalny w pełnym tego słowa znaczeniu.
Powstaje wówczas pytanie o potrzeby: o skalę, zakres naszych potrzeb, o przywiązanie do wygody, komfortu. Czy jesteśmy w stanie wyraźnie je ograniczyć. I jaka jest za to cena. Bo trzeba wziąć pod uwagę, że prawdziwa samowystarczalność wiąże się – z definicji – z byciem najprawdziwszym outsiderem. To jest życie pustelnika: bez przedmiotów, które teraz wydają się być niezbędne. Powstaje następne pytanie: czy sens swojego życia wiążę z takim właśnie celem. To kwestia wyboru. Przynajmniej dopóty, dopóki nie mam rodziny, dzieci, chorych bliskich, dopóki sama nie jestem chora.
Wychodząc z tego założenia, samowystarczalność jest dość trudno osiągalna dla większości z nas. Można o niej mówić, można do niej zmierzać, ale prawdziwą drogą do samowystarczalności jest ograniczenie potrzeb. Czy jesteśmy gotowi nie jeść mięsa, nie używać soli, nie korzystać z samochodu, internetu i telefonu, szyć sobie ubrania z własnoręcznie uprawianych roślin włóknistych. Thoreau wytrwał w kanadyjskim lesie przez jakieś dwa lata, więc to się da zrobić. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że na pytanie, co robię w życiu, jak spędzam dni, odpowiedź będzie brzmiała: pracuję nad samowystarczalnością. Całe dni. Wiele, wiele codziennych czynności. Dużo przemyśleń. Raptownie dużo osobistego czasu. To – dla nielicznych osób – było i jest bardzo kuszące, nie tylko współcześnie. Mnisi, pustelnicy, wędrowni opowiadacze. Ludzie spoza porządku społecznego.
Z kolei ekologiczny styl życia, czyli taki, który traktuje przyrodę jak dom: z dbałością i zrozumieniem panujących w niej zasad: tu ponownie ograniczenie potrzeb wydaje się być kluczem. I zgoda na pewną – nazwijmy to – fatygę. Może nawet zgoda na nieakceptację przez inne osoby. Na początek drobne rzeczy: nie wyrzucić czegoś, naprawić to: sprzęty, ubrania, buty (co wprost wiąże się z chodzeniem w niemodnych rzeczach). Czytać skład produktów w sklepie i ominąć te, które zawierają olej palmowy. Segregować śmieci.
Mieszkając na wsi mamy więcej możliwości: można zrobić stos kompostowy na odpadki organiczne. Uprawiać owoce i warzywa, robić z nich przetwory na zimę. Wykopać studnię. Samodzielnie zrobić dom, piec, meble. Wykonać ług z popiołu, a potem mydło z ługu i tłuszczu. Ważna jest współpraca sąsiedzka – samemu trudno jest robić wszystko, ale można się na coś wymienić, na przykład jeśli nie tłoczymy oliwy i nie mamy uprawy roślin oleistych, aby zrobić mydło.
Przy systemach pozyskiwania energii elektrycznej zaczynają się kłopoty: ciągle jeszcze jest drogo. Elektryczne samochody również nie są na razie dostępne cenowo. Toteż – odpowiadając na pytanie – i ja, i moi sąsiedzi pieczemy w domach chleb, ale kupujemy do niego mąkę w młynie i sól w sklepie.
Czy tam właśnie rękopis, wspomnienia góralki z Beskidu Makowskiego, która opisuje swoje dzieciństwo przypadające na okres dwudziestolecia międzywojennego. Ci chłopi wtedy naprawdę byli samowystarczalni, żyli w zgodzie z przyrodą, ale nie mieli innego wyjścia, bo była bieda. Czy dziś taki styl życia to nie jedynie mrzonki New Age?
Życie w zgodzie z przyrodą nie musi być związane z New Age. Na tej samej zasadzie można byłoby sądzić, że koncepcja wolnej woli człowieka to New Age. To zbyt daleko idące uproszczenie. Trudno też komuś mówić, jak ma żyć. Wydaje się, że jest to jedna z rzeczy, o której każdy decyduje we własnym zakresie, a czy będzie czuł się spadkobiercą jakiejś idei czy systemu filozoficznego, to już jego sprawa.
Realnie rzecz biorąc, życie zgodne z przyrodą jest we współczesnej Europie Środkowo-Wschodniej niełatwe i niewielu z nas je wybiera. A to dlatego, że w ostatnich kilkudziesięciu latach wzrosła nasza codzienna aktywność i potrzeby. Dlatego też najczęściej wybieramy życie “częściowo zgodne” z przyrodą, w jakimś możliwym dla siebie zakresie. Na przykład segregujemy śmieci, przesiadamy się z samochodu do środków komunikacji publicznej, nie kupujemy prawdziwych futer ani gęsich wątróbek w puszce.
Myślę, że uważne odnoszenie się do innych ludzi, przyrody, zwierząt, środowiska naturalnego sprawia, że życie staje się pełniejsze, ciekawsze, bardziej satysfakcjonujące. Skala takich działań zależy natomiast od możliwości każdego z nas z osobna. Warto, by skala ta rosła.
Piszesz, że na wsi każdy znajdzie coś dla siebie. „Wszystko może okazać się sztuką, pod warunkiem, że zmienimy sposób postrzegania świata”. Czy to oznacza, że prowadząc na wsi gospodarstwo w wersji romantycznej, można utrzymać się bez dojazdów do pracy w mieście?
Myślę, że utrzymanie się na wsi również jest sztuką. Jeśli wiosną nie chcemy pożyczać pieniędzy od sąsiadów, niezbędna jest dyscyplina finansowa i świadome obniżenie tzw. standardu życia. Czyli: jeśli jest popsuty płot, a pieniędzy mamy niewiele, wybieramy drogę pośrednią: płot trzeba naprawić samemu, a z wymianą elementów zaczekać, aż pojawią się jakieś wolne środki finansowe. Na wsi stale jest coś do zrobienia i czasem warto się odganiać od części zadań, przełożyć je na później. Można wykonać wysiłek – czasem się udaje – aby ktoś zreperował nam płot za zapłatę w barterze, na przykład za wakacyjny pobyt. A może mamy jakieś swoje prace artystyczne na wymianę?
Następna rzecz – jedzenie. Może pochodzić od sąsiadów albo z naszego ogrodu. Warto pakować rozmaite pyszności do słoików na zimę, tłoczyć i pasteryzować soki owocowe i warzywne, mieć nieco zapasów: worek ziemniaków i cebuli w piwnicy, wiaderko kiszonej kapusty, mąkę razową…
Dokonawszy uważnej analizy swoich wydatków i możliwości mamy szansę przetrwać.
Cóż – jeśli dokonujemy wyboru, by nie pracować na etacie i chcemy utrzymać się na wsi, a nie mamy stosiku oszczędności, trzeba wymyślać na bieżąco, jak tego dokonać, wkładać wysiłek myślowy, szukać możliwości wymiany towarowej, wymiany przysług, częściej używać roweru, itd. Taka jest cena niezależności.
Pozostaje kwestia opłat stałych: prąd, woda, ścieki, ubezpieczenie. Dlatego warto robić na wsi coś, co nas cieszy, a przy tym daje jednak jakiś wynik finansowy. Trzeba pomyśleć. Co mogę robić, co umiem, co lubię. Czego brakuje w okolicy i na szerszym rynku. I jak to sprzedać. Agroturystyka, oryginalny produkt rolny, a może rękodzieło, albo własne projekty ubrań? Platon mawiał, że pierwsze są idee, a potem stają się rzeczy. Na pewno nam się uda.