Największą siłą dramatów Czechowa jest to, że w ogóle się nie starzeją. Nawet grane „klasycznie”, w wysmakowanych kostiumach i scenografii, brzmią niezwykle współcześnie, a frazy wypowiadane przez aktorów na scenie bez trudu można przyporządkować do współczesności. Nie inaczej jest w przypadku „Wiśniowego sadu”, brawurowo wyreżyserowanego przez Krystynę Jandę w Teatrze Polskim w Warszawie.
Zanim przejdę do szczegółów przedstawienia, chcę zwrócić uwagę na to, jak ważny jest mecenat polskich podatników w odniesieniu do kultury. Celowo nie piszę o „mecenacie państwa”, ponieważ politycy, którzy zarządzają kulturą (szczególnie dotkliwe jest to obecnie) zdają się nie zauważać, zapominać(?), że pieniądze, które są przeznaczane na kulturę, to nie są ich pieniądze, to nie są również pieniądze państwa (które jest myślowym konstruktem). To są pieniądze podatników.
Stosowane przez wiele lat skróty myślowe typu „rząd zapłacił”, „rząd wydał na zasiłki”, „prezydent dał więcej emerytom”, „minister ufundował” doprowadziło do sytuacji, że nie tylko biurokratki/biurokraci, politruczki/politruki różnej maści uwierzyli w to, że to ONI płacą, fundują i rozdają, ale również społeczeństwo uwierzyło w to, że to rząd, politycy, prezydent im coś daje, za coś płaci. Nie. Rząd, prezydent, ministry/ministrowie nie mają żadnych pieniędzy! Wszystkie pieniądze, którymi dysponuje rząd, to są pieniądze nas wszystkich, podatników. Politycy jedynie zarządzają naszymi pieniędzmi. Niestety ostatnio jedynie źle. Parafrazując Czechowa: lepiej myśleć głową niż sercem, która bardziej przydaje się w przypadku liczenia pieniędzy.
Po tej krótkiej lekcji ekonomii chciałbym wrócić do podstawowego wątku i docenić to, że są jeszcze miejsca w Polsce, w których bez skrępowania można wykorzystać możliwości teatru, sceny, talent wielu ludzi do tego, żeby stworzyć prawdziwe widowisko. Śmiem twierdzić, że dla pani Krystyny Jandy praca w Teatrze Polskim była spełnieniem marzeń reżyserki, która – w przeciwieństwie do niepublicznego teatru – nie musi obracać w ręku każdej złotówki. Dzięki temu może stworzyć oszałamiający wizualnie spektakl z dużym zespołem, kosztowną scenografią i muzyką na żywo. I taki jest ten „Wiśniowy sad”. Jest jak inkrustowana szkatułka z kosztownościami. A precjozów jest tam wiele. Nie sposób wszystkich wymienić. Ogromne wrażenie robi scenografia Macieja Preyera – wielowarstwowa, dostojna, pomimo statyczności podatna na ruch. Łatwo się w nią zatopić i w niej zatracić. Zabiera widzów do dalekiej Rosji w oka mgnieniu.
Obłędne są kostiumy wymyślone przez Dorotę Kołodyńską i stworzone przez znakomitych rzemieślników teatralnych.
Wspaniała jest choreografia Emila Wesołowskiego, która przy tak dużej liczbie aktorów na scenie w drugim akcie ani na chwilę nie tworzy poczucia chaosu. To także ogromna zasługa reżyserki, która znakomicie pokierowała aktorami. Nikt nie wchodzi sobie w drogę, nikogo nie zasłania, nikt nie próbuje grać pierwszych skrzypiec, nawet wtedy, kiedy pozwala na to dramat. Nie ma „gwiazdorzenia” i grania na siebie. Jest współpraca. Zespół. I – co mogę sobie tylko wyobrazić – setki godzin prób, żeby wszystko się udało i było w punkt. Tym bardziej, że jak to jest zazwyczaj w spektaklach reżyserowanych przez panią Krystynę Jandę – bardzo ważny jest rytm. W jego utrzymaniu pomaga zapewne również to, że do tego wystawienia wykorzystano przekład dramatu Czechowa, autorstwa legendarnego Jerzego Jarockiego. Dzięki temu to, co mówią aktorzy i jak do siebie mówią, jest piękną muzyką.
Wspaniały jest zespół aktorski. Szczególnie chciałbym wyróżnić troje z nich, którzy mnie absolutnie zachwycili.
Legendarna Grażyna Barszczewska jako Raniewska gra bardzo odważnie, z ujmującą dezynwolturą. Po raz pierwszy (a był to pewnie mój dziesiąty „Wiśniowy sad”) zobaczyłem Raniewską, która nie jest cyniczna. Jest zraniona, zagubiona, zaplątana, uwikłana. Nie udaje, że jest silna i niezłomna. Odsuwa świat, a nie tylko bieżące sprawy, na bok. I po raz pierwszy Raniewska mnie tak bardzo wzruszyła, szczególnie kiedy – wyjeżdżając z domu – ostatni raz patrzy na ściany. Przy czym pani Grażyna Barszczewska nie wkłada w kreowaną przez siebie postać taniego sentymentalizmu. Jej Raniewska jest lekka, jasna i – pomimo tego, że wiemy, że tak się nie wydarzy – zostajemy w poczuciu, złudnej nadziei, że tym razem w Paryżu jej się uda, że ktoś, ten, on odwzajemni jej miłość.
Niezwykle zachwyciła mnie pani Dorota Landowska w roli Warii. Podobnie jak w przypadku Raniewskiej, po raz pierwszy zobaczyłem taką inną, wspaniałą Warię. Czechow Warii nie lubił, bardzo to czuć w jego dramacie. Nie współczuł jej, złościł się na nią. Stworzył postać kobiety, która była jego dramaturgiczną zemstą na żeńskiej bezradności. Tymczasem Dorota Landowska dała Warii życie, emocje, a nawet gorącą krew. Warie, które widziałem do tej pory były tak niezauważalne, że aż nudne. Nie była to wina aktorek, które ją grały, raczej pomysłu na nią.
Na szczęście duet Janda-Landowska „dokopały” się do dna duszy Warii. Dorota Landowska nie zagrała bezwolnej czechowowskiej kobiety, tylko kobietę współczesną. Taką, która musi dźwigać na swoich barkach więcej niż to, do czego została stworzona, godzić wiele różnych funkcji, martwić się o innych bardziej niż o siebie, żyjącą w cieniu bardziej zażywnych krewnych, będącą konfesjonałem dla zranionych serc, ale jednocześnie zaznaczającą swoje miejsce i walczącą o uczucie w takich granicach, w jakich może, jakie wykroił dla niej ówczesny świat. To również ogromne szczęście móc przy tej okazji „odnaleźć” Dorotę Landowską na scenie. Po kilku latach od „tułaczej” premiery jej fenomenalnego, niezwykłego, rozsadzającego gatunki i emocje monodramu o Zofii Stryjeńskiej, znów jest w teatrze. Znów błyszczy. Mam nadzieję, że jej Stryjeńska również na stałe zagości w repertuarze któregoś z teatrów, bo to jedno z najlepszych przedstawień i jedna z najlepszych kreacji aktorskich, jakie widziałem w życiu.
Spektakularny jest pan Szymon Kuśmider jako Łopachin! I tu znów niespodzianka. Łopachina nie lubiło się od pierwszej frazy, gardziło się nim i odpychało. Tymczasem Szymon Kuśmider tak wspaniale odwrócił akcenty, że jest się z jego postacią, choć z tyłu głowy dzwonek alarmowy krzyczy bardzo głośno: Przecież to patodeweloper! Ale mimo to ufa się mu i rozumie. Po raz pierwszy widziałem, żeby ktoś tak oszałamiająco wzruszająco zagrał zagubienie w miłości Łopachina. Powszechnie sądzi się, że Łopachin jest zakochany w Raniewskiej i z tego powodu odrzuca Warię. Ale moim zdaniem on ma w głowie to, cytując Czechowa, że „miłość daje znacznie mniej niż się oczekiwało”.
Innymi słowy jest zbyt kosztowna. A pieniądze to bożek Jermołaja. Szymon Kuśmider w Łopachinie zawarł summę ludzi, nazywanych „pierwszymi pieniędzmi” lub – jak mawia mój ojciec – „pierwszymi smokingami”, których namnożyło się w ostatnich latach wielu. Silnych, władczych, rozkapryszonych, ale z bardzo miękkim podbrzuszem i ogromnym resentymentem, który prowadzi ich nierzadko do czynienia rzeczy strasznych, haniebnych. Szymon Kuśmider królował na scenie i bardzo wierzę, że jest dumny ze swojej roli i tego, jak pięknie wykorzystał materiał dany mu przez Czechowa, Jarockiego i Jandę. Brawo!
„Wiśniowy sad” w Teatrze Polskim – znakomicie zarządzanym repertuarowo przez pana Andrzeja Seweryna – to bardzo nieoczywisty spektakl. Klasyczny w formie, nowoczesny w treści i sposobie grania. Bardzo współczesny. Bardzo o nas. O tym, że zbyt długo przymykaliśmy oczy na sprawy ważne. Liczyliśmy na to, że pewne problemy same się rozwiążą. Myślami byliśmy w Paryżu, nie dostrzegając tego, co dzieje się za miedzą. Pozwalaliśmy na dużo, licząc, że ugruntowane wartości się obronią. Myśleliśmy, że będziemy zawsze. Nie będziemy. Jako ludzie tak już mamy, że myślimy o sobie lepiej niż inni o nas. Tłumaczymy niegodziwości, racjonalizujemy głupie decyzje. Choć udajemy, że to właśnie my jesteśmy ci porządni, szanowani i szanujący. Ale… większość z nas nie ma skrupułów, żeby dla „lepszego” życia wykarczować czyjś wiśniowy sad.
WIŚNIOWY SAD
Anton Czechow
reż. Krystyna Janda
Teatr Polski w Warszawie