Przejdź do treści

NNO. Po stronie odpowiedzialności.

Komentujemy świat. Chcemy go zmieniać na lepszy.

Poznaj nas
Słodko-gorzki koniec dnia Słodko-gorzki koniec dnia fot. Teatr Dramatyczny
Oglądam

Słodko-gorzki koniec dnia


8 listopada, 2021

We wczesnej młodości kochałem się w dziewczynie, która była wielką fanką filmu „Cabaret”. Oglądała go pasjami, zmuszając do tego również mnie. Ciągała mnie pod wiadukt kolejowy, żeby razem ze mną odgrywać słynną scenę krzyku. Znalazła nawet szalonego fryzjera, który obciął jej włosy z charakterystyczną, postrzępioną grzywką na wzór fryzury Lizy Minnelli.

Po latach mam wrażenie, a nawet przekonanie, że byłem tylko statystą w filmie, który kręcił się w jej głowie. Nieistotnym obserwatorem historii dziewczyny, która ma bardzo duże marzenia, wielkie serce, mnóstwo odwagi, młodzieńczą dezynwolturę i ogromny dystans do świata. Bardzo zazdrościłem jej tych wszystkich cech i pewnie z tego powodu tak bardzo mnie fascynowała.

Skazany na powodzenie

W przyszłym roku mija 50 lat(!!!) od premiery filmu „Cabaret”, który odniósł oszałamiający sukces dystrybucyjny i artystyczny, zgarniając osiem Oscarów, w tym jeden dla Lizy Minnelli, dla której ten film był bardziej przekleństwem niż trampoliną do kariery. Ludzie chcieli, żeby śpiewała piosenki z filmu i wyglądała tak jak w filmie. Mało kto jednak wie, że zanim powstał film, w 1966 roku na Broadwayu miała miejsce premiera musicalu „Cabaret”. Dziś, kiedy większość broadwayowskich musicali przenosi się na ekran (zazwyczaj z wielkim sukcesem, z wyjątkiem klęski, bo nawet nie klapy, ale klęski filmu na podstawie musicalu „Cats”), wydaje się oczywiste, że film „Cabaret” był skazany na powodzenie. Jak twierdzą po latach twórcy filmu, to wcale nie było oczywiste. Co więcej, wieszczono, że film będzie klapą. Film jest klasykiem, a musical jest grany po dziś dzień na całym świecie, a w każdym kraju, w różnym czasie, inne jego elementy zyskują na aktualności.

W Polsce, jeszcze kilka lat temu „Cabaret” był jak bajka o żelaznym wilku, a to co wzruszało widzów najbardziej, to miłość głównych bohaterów. Teraz widzimy wyraźnie, że opowiada o tym jak rodzi się faszyzm, jak śmiech zmywany jest z twarzy ludzi, a na jego miejsce pojawia się zaciętość, a w oczach co wrażliwszych osób strach. Dziś, kiedy żyjemy w kraju, w którym w parlamencie zasiadają neofaszyści, najwyżsi urzędnicy państwowi i kościelni w swoich wypowiedziach dehumanizują co dziesiątą osobę w państwie, nazywając ją ideologią, pokojowe protesty rozpędzane są przy pomocy policyjnych pałek, a na granicy umierają ludzie, ten spektakl bardzo boli. Scena kończąca pierwszy akt wprawia widzów w stupor. Wdzięczna piosenka o pszczółkach zamienia się, dzięki wspaniałej ekspresji Magdaleny Smalary w seans nienawiści. Przejmujące są rozterki Pani Schneider – w tej roli wzruszająca Agnieszka Wosińska – która ze strachu wyrzeka się miłości. Odrzuca uczucie człowieka o złotym sercu, który zaprzecza rzeczywistości i nie chce uwierzyć, że to, co dzieje się za oknem jego sklepu również go dotyczy. W pewnej chwili ze sceny pada niezwykle ważne i aktualne zdanie: „Jeśli się nie sprzeciwiasz, to znaczy, że popierasz to, co się dzieje”. Bo w czasach, kiedy płonie świat, bierność oznacza przyzwolenie.

Komu Sally chce udowodnić, że jest dobrze?

Narratorem opowieści jest znakomity Modest Ruciński w roli Mistrza Ceremonii. Raz opiekuńczo zabiera publiczność ze sobą w szaloną podróż, innym razem zostawia ją samą, bezbronną, kiedy bezlitośnie stawia przed nią lustro i każe oglądać niedoskonałości człowieczej duszy. Jest czuły i podły, ciepły i lodowaty. To kolejna znakomita rola tego aktora w musicalu w Teatrze Dramatycznym. Obowiązkowo należy zobaczyć, jak brawurowo gra Don Kichota w baśniowym „Człowieku z La Manchy”. Jego natychmiastowa zmiana postaci z Cervantesa w Don Kichota to aktorski majstersztyk.

Najpiękniejszym zjawiskiem przedstawienia jest Barbara Garstka w roli Sally. Dzięki świetnemu poprowadzeniu przez reżyserkę Ewelinę Pietrowiak, aktorka nie udaje Lizy Minnelli. Wspaniale gra dziewczynę, która czuje się najbezpieczniej wtedy, kiedy stoi na krawędzi. Przez chwilę daje sobie szansę na normalne życie z Amerykaninem Cliffem, ale miłość do kabaretu jest silniejsza i ostatecznie zwycięża. W finałowej piosence Barbara Garstka daje popis swoich aktorskich i wokalnych umiejętności. Widać, że w pracy nad rolą, dzięki wsparciu świetnej trenerki wokalnej Anny Grabowskiej, dołożyła do swojej bogatej skali kolejne elementy, które z powodzeniem wykorzystuje na scenie. Jej hamowana rozpacz, kiedy śpiewa „bo życie kabaretem jest i tak je trzeba brać” rozdziera duszę. Komu Sally chce udowodnić, że jest dobrze? Sobie? Przecież wiadomo, że tak nie jest. Za oknem wali się świat. A jej osobiste życie również legło w gruzach.

Barbara Garstka w roli Sally.

Królowa teatru

Na koniec jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć. Kiedy w latach 60-ych na Broadwayu królował musical „Cabaret”, w Polsce, w Warszawie, w Teatrze Dramatycznym królowała Elżbieta Czyżewska. Jedna z najważniejszych, najzdolniejszych i najbardziej znanych wówczas polskich aktorek. Za sprawą roli Barbary Garstki w „Kabarecie” na scenie legendarnego Dramatycznego stała się magia. Kiedy Grastka wbiega na scenę w krótkiej, ciemnej peruce i zaczyna skakać po kanapie, nie można oprzeć się wrażeniu, że widzimy reinkarnację Elżbiety Czyżewskiej – ta sama zawadiackość, błysk w oku i wielki, wielki talent. Co ciekawe Barbara Garstka grała młodą Czyżewską w serialu „Osiecka”. Bardzo gratuluję Teatrowi Dramatycznemu tego nowego „nabytku” aktorskiego. Mam poczucie, graniczące z przekonaniem, że ta młoda aktorka zagra jeszcze wiele pięknych rzeczy, bo z każdą kolejną rolą jest coraz lepsza.

KABARET

Teatr Dramatyczny w Warszawie

reż. Ewelina Pietrowiak

Udostępnij:

Dołącz do naszej społeczności

Zarejestruj się bezpłatnie, otrzymasz dostęp do wykładów, najnowszych artykułów, wywiadów i podcastów.

Dowiedz się więcej