Wiktor Woroszylski pisał, że inteligenci to taka grupa społeczna, która „wbrew niemożliwości” istnieje, choć nie ma za grosz instynktu samozachowawczego. I właśnie ten brak umiejętności przetrwania jest podstawowym dylematem sztuki Marka Modzelewskiego „Inteligenci”.
Po wspaniale przyjętych spektaklach w Teatrze Śląskim w Katowicach i w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku (a konkretnie na jego Scenie Kameralnej w Sopocie), dramat ten wreszcie wystawiono w Warszawie – która od wielu lat walczy z Krakowem o prymat stolicy inteligencji i inteligentów. Z różnym skutkiem.
W poszukiwaniu inteligenta
W Warszawie jest bowiem wielu ludzi, którym wydaje się, że są inteligencją, a w Krakowie równie dużo takich, którzy nie zauważyli, kiedy inteligencją przestali być. Sztuka Modzelewskiego skupia się na inteligentach raczkujących, aspirujących, tych, którzy mają już inteligenckie mieszkanie w dobrej dzielnicy, inteligenckie poglądy polityczne, słuchają inteligenckiej muzyki i mają typowy, abnegacki (bo jakże by inaczej) stosunek do tradycji. Jednak pod warstwą pudru, kryje się mnóstwo strachów: o przeszłość, o uczucia oraz żal i tęsknota za tym, co w pogoni za statusem udało im się stracić.
Każde z wyżej wymienionych przedstawień „Inteligentów” jest inne, co świadczy o wielowymiarowości dramatu. W Katowicach na pierwszy plan wysuwa się walka o pozycję w stadzie najmłodszego bohatera Łukasza (znakomity Michał Piotrowski), w Sopocie najsilniejszy głos mają resentymenty Szczepana (świetny Marek Tynda) oraz niespełnienie jego żony Anny (przejmująca Sylwia Góra), w Warszawie zaś przepięknie układa się słabość i siła relacji sióstr: starszej Bożeny (Agata Kulesza) i młodszej Anny (Izabela Kuna).
Mistrzowskie trio
Przedstawienie w Małej Warszawie to przede wszystkim mistrzowski koncert tych dwóch aktorek.
Każdy, kto ma rodzeństwo wie, że nie jest to łatwa relacja. Walka o uwagę rodziców, przekonanie starszych o wyższości nad młodszymi, kłótnie, oskarżenia, animozje. Z czasem ludzie wychowywani w tym samym domu, stają się sobie obcy, a kiedy przy okazji rodzinnych uroczystości spotykają się ze sobą przy stole, to nie bardzo wiedzą o czym rozmawiać. Są za to mistrzami w przerzucaniu się złośliwościami między sałatką jarzynową a schabowym. Wiedzą, gdzie uderzyć, jak najłatwiej zranić.
Ale jest też w rodzeństwie pewien rodzaj biologicznej więzi, która ujawnia się szczególnie silnie w sytuacji zagrożenia. Taką skomplikowaną, siostrzaną relację na scenie tworzy Agata Kulesza z Izabelą Kuną. Przez całą sztukę grane przez nie bohaterki niemiłosiernie sobie dokuczają, choć tak naprawdę każda z nich tak samo mocno pragnie przytulenia. Ale jest moment, kiedy stają po swojej stronie, zwierają szyki w obronie przed całym światem, zachowując się tak, jakby to było naturalne. To jeden z wielu niezwykle wzruszających momentów przedstawienia wyreżyserowanego przez Wojciecha Malajkata.
Reżyser gra w sztuce Szczepana, męża Anny, człowieka, który karmi się oparami swojej minionej sławy. Mam poczucie, że Malajkat ze swoją postacią odsunął się nieco w cień, nie zagarniał przestrzeni dla siebie, wiedząc, że ma do dyspozycji dwa ogromne talenty, które trzeba uwypuklić. Kulesza i Kuna doskonale wykorzystują tę okazję.
Agata Kulesza jest jednocześnie zabawna i przejmująca w swojej życiowej nieporadności i choć wie, że nie mieści się już w ciasnym gorsecie konserwatywnych wartości, to nadal sznuruje go bardzo mocno, tak, żeby bolało. Aktorka w znakomity sposób kreuje postać kobiety-cierpiętnicy, która werbalnie okłada samą siebie epitetami i umniejsza swoją wartość, ale potrafi być również niezwykle cwana, kiedy wie, że może coś zyskać. Ta chytrość grana wyjątkowo celnie przez Kuleszę wspaniale bawi publiczność, ale – w co chcę wierzyć – również skłania do samorefleksji.
Izabela Kuna gra wyzwoloną kobietę, czynną uczestniczkę procesu emancypacyjnego kobiet. Chciałoby się powiedzieć, że jest silna, ale… Być może gdyby tej roli nie grała taka mistrzyni jak Kuna, to Anna byłaby jednorodna, płaska. Ale aktorka wymaga od siebie i od widzów więcej. Pod skórą zdecydowanej bohaterki czai się strach. Strach o to, że się wyda, że ludzie zauważą, że sobie nie radzi, a jej życie nie jest takie idealne. Czy kiedyś nie nazywano tego kołtuństwem? Ale niech nikogo nie zmyli maska bohaterki granej przez Izabelę Kunę. Aktorka posługując się szeroką gamą emocji, potrafi w ciągu kilku sekund odmienić strukturę swojej chropowatej bohaterki i pokazać widzom jej inną, kruchą stronę.
Groteska & dramat
Nie można zapominać o tym, że solidnym fundamentem tego znakomitego spektaklu w Małej Warszawie jest dramat przezdolnego Marka Modzelewskiego. Jestem wielkim fanem jego twórczości, w której niezwykle udanie łączy groteskę z dramatem. Ten dramaturg ma bardzo rzadki i cenny rodzaj bezwstydu, dzięki czemu bez oporów rozcina ludzie dusze i wyciąga z nich wszystko to, co chcieliśmy przed światem ukryć. Nasze lęki, upokorzenia i krzywdy. Ale nie robi tego, żebyśmy poczuli się dotknięci i obnażeni. Wręcz przeciwnie, wykreowane przez niego sceniczne światy mają moc oczyszczającą.
INTELIGENCI
Marek Modzelewski
reż. Wojciech Malajkat
Mała Warszawa