Przejdź do treści

NNO. Po stronie odpowiedzialności.

Komentujemy świat. Chcemy go zmieniać na lepszy.

Poznaj nas
Jeżeli narozrabiałeś, to przeproś. A jeszcze lepiej nie rozrabiaj – rozmowa z Adamem Ringerem Jeżeli narozrabiałeś, to przeproś. A jeszcze lepiej nie rozrabiaj – rozmowa z Adamem Ringerem
Praca

Jeżeli narozrabiałeś, to przeproś. A jeszcze lepiej nie rozrabiaj – rozmowa z Adamem Ringerem


24 marca, 2021

Kiedy pan sobie uświadomił, że istnieje coś takiego jak odpowiedzialność?

Mama wymyślała mi różne zadania. Na przykład chodziłem z puszką na festiwalach książki i zbierałem pieniądze. Zadania dostawałem też w harcerstwie, z którego spektakularnie wyrzucono mnie przy dźwiękach werbli za postawę uznawaną w PRLu za aspołeczną.

Inny przykład: kiedyś szedłem z kolegą i nagle zaatakowali go chuligani. Czułem się za niego odpowiedzialny i w jego obronie biłem się z nimi na pięści.

Obronił go pan?

Obaj dostaliśmy łomot. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze ciągłą troskę o mamę, która była ciężko chora i przez większość dnia leżała w łóżku. Zresztą zmarła wcześnie. Nie wiem, czy nazwałbym to odpowiedzialnością, ale zawsze towarzyszyła mi myśl, żeby nie robić czegoś, co mogłoby mamie zaszkodzić.

A później, jako dwudziestoparolatek?

Byłem odpowiedzialny, ale i naiwny. Bardzo radykalny w swoich poglądach. Na lewo ode mnie był tylko mur, proszę mnie jednak nie łączyć z żadną partią komunistyczną. Po prostu czułem ogromną odpowiedzialność za klasę robotniczą, za przyszłość ludzkości, za wszelkie zło tego świata.

Powiało idealizmem.

Gdy miałem 18 lat, wyjechałem z Polski na emigrację do Szwecji. Rozdarty, bo choć po Holokauście prawie już nie miałem rodziny, zostawiłem w Warszawie rodziców. A taki wyjazd wiązał się wówczas z zabraniem obywatelstwa. Dostawało się tzw. dokument podróży w jedną stronę, który działał na wszystkie kraje z wyjątkiem Polski. Za granicą za jedną z bardziej odpowiedzialnych uważałem pracę w ubezpieczeniach. Decydowałem o tym, czy komuś się należy odszkodowanie, czy nie. W ogóle, wie pani, ten wyjazd z Polski był dla mnie wielką traumą.

Dlaczego?

Miotałem się. Walczyłem ze sobą, zastanawiając się, co zrobić. Mama miała 56 lat i była schorowana, ojciec miał lat 57 i właśnie został bez pracy. To był 1968 rok. Gdy kogoś wyrzucono dyscyplinarnie, tak jak jego, dostawał „wilczy bilet”. Rodzice namawiali mnie, żebym wyjechał. Mówili, że w Polsce nie ma dla mnie przyszłości, a było to krótko po tej strasznej antysemickiej nagonce.

Naprawdę miałem wielki dylemat, czy zostawić starych rodziców w tej trudnej sytuacji. A wyjazd wtedy nie był tym samym co dziś. Jechało się na zawsze, bez prawa powrotu, bez prawa przyjazdów. Warunkiem wyjazdu była rezygnacja z polskiego obywatelstwa, dostawało się specjalny dokument podróży, mówiący o tym, że jego posiadacz nie ma prawa wjazdu do Polski. Oznaczało to, że może nigdy już rodziców nie zobaczę. Ale wyjechałem.

Za ich namową.

Więcej niż namową. Za sprawą niezwykle silnej presji. Nazwać to odpowiedzialnym zachowaniem? To była przecież ucieczka. Do dziś nie wiem, czy to było odpowiedzialne, czy też nieodpowiedzialne. Dla mnie to ciekawy przykład, jak odpowiedzialność w przedziwny sposób przeplata się z nieodpowiedzialnością. Albo inaczej, że jest często głęboki konflikt różnych odpowiedzialności i wszystko sprowadza się do wyboru jednej z nich. Na szczęście moi rodzice przyjechali do mnie, do Szwecji, rok później.

Za kogo jest pan odpowiedzialny dziś?

Za rodzinę, moje dzieci, choć są dorosłe. Mamy z żoną troje dzieci, sześcioro wnuków. Mieszkają w Szwecji i w Danii. Niedawno odwiedziłem ich po raz pierwszy po ośmiu pandemicznych miesiącach. I jestem spokojny, bo świetnie sobie radzą. A jeśli chodzi o odpowiedzialność zawodową, to miałem w tym roku iść na emeryturę. Mam 72 lata, wszystko było już przygotowane. I wybuchła pandemia! Myślę sobie: uciekać jak szczur z tonącego okrętu? Nie mogłem tego zrobić. Niedopuszczalne byłoby, żebym w tym momencie oznajmił: „Odchodzę”. Choć w marcu rekrutacja mojej następczyni bądź następcy była już bardzo zaawansowana. Wprowadziłbym tę osobę i w czerwcu przeszedłbym do rady nadzorczej.

Jednak pan nie odszedł.

Bo przyszedł sztorm, jakiego wcześniej w historii firmy nie widzieliśmy. Uważam, że zachowałem się odpowiedzialnie i etycznie. Od dziecka mi wpajano: „Nie czyń drugiemu zła”, „Miej takie relacje z ludźmi, jakie chciałbyś, by oni mieli z tobą”, „Nieważne, skąd kto pochodzi, ale jaki jest” i „Szanuj drugiego człowieka, bez względu na to, czy on jest czarny, zielony, czy tęczowy”.Choć mój rodzinny dom był ateistyczny, to wpajano mi przestrzeganie wartości. Słyszałem: „Gdy nie wiesz, jak się zachować, to zachowaj się porządnie”, „Jeżeli narozrabiałeś, to przeproś”. A jeszcze lepiej nie rozrabiaj.

Pozostaje pan wierny tym uniwersalnym wartościom?

Gdy potrzebny był kolejny kierownik regionalny, mający odpowiadać za 12 kolejnych kawiarni, zgłosili się dziewczyna i chłopak. Wszyscy mówili, że on jest bardziej doświadczony, że dłużej pracuje. Stoczyłem wtedy olbrzymią walkę, przekonując, że na stanowiskach kierowników regionalnych już są sami mężczyźni. Jaki to sygnał, jaka motywacja dla kobiet, które stanowią połowę personelu? I zawarliśmy kompromis, awansowaliśmy oboje kandydatów, jednego na zapas, a ta dziewczyna okazała się świetna! Jest teraz wiceszefową działu operacji.

A  pan wciąż prezesem sieci kawiarni Green Caffè Nero.

Jestem i dalej godzinami siedzę w naszych kawiarniach i obserwuję gości. Gdzie najchętniej siadają, co robią. Klient idealny, który odwiedza nas parę razy dziennie, podczas każdej kolejnej wizyty oczekuje czegoś innego. Oczywiście pije kawę, ale rano w biegu, czytając gazetę. Potem przychodzi na spotkanie biznesowe, a wieczorem na randkę z partnerem czy na pogaduchy z przyjaciółką. I za każdym razem wybiera inne miejsce. Zależnie od potrzeb, często nieuświadomionych.

Jak te potrzeby się zmieniają?

Przybywa nomadów, czyli osób bez stałego miejsca pracy. Przychodzą z laptopami, siedzą po 45 godzin i coś tworzą. A my szacowaliśmy kiedyś, że średnio klient będzie u nas spędzał 30 minut! Ponieważ nie ma mowy o przeganianiu gości, bo błyskawicznie obsmarowaliby nas na forach, że zamiast serc mamy dolary, musieliśmy się do tej sytuacji dopasować, powiększając kawiarnie. Ta w centrum Warszawy, na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej, miała na początku 86 metrów kwadratowych. Teraz ma ponad 250! Jeśli pani pyta, jak potrzeby naszych gości zmieniła pandemia, to przyznam, że wywróciła je do góry nogami. Duże kawiarnie w centrach miast, które były najlepsze, są teraz najsłabsze, bo dobra lokalizacja to droga lokalizacja. Kiedyś przez te lokale przewijało się po 500600 osób dziennie, a dziś przychodzi może połowa. Dworce, centra handlowe, budynki biurowe, gdzie mamy dużo lokali, są puste. Wygrywają te poza centrum, na osiedlach, np. na Kabatach, czy na Saskiej Kępie przy ul. Francuskiej, gdzie teraz ruch jest świetny. Ludzie pracują teraz z domów.

To dla pana spore zaskoczenie?

Niejedyne. W 2003 roku, kiedy otwieraliśmy pierwszą kawiarnię w Warszawie, nie miałem pojęcia, że tworzymy przestrzeń do kontaktów społecznych. Połowa naszych stałych gości zajrzała do nas pierwszy raz właśnie przy okazji spotkania ze znajomymi. Przyprowadzali ich nasi klienci. Ludzie przychodzą do nas nie tylko na kawę, ale żeby się z kimś spotkać, spędzić czas czy pogapić się na innych.Jednym ze stałych gości na Marszałkowskiej był Jerzy Pilch. Gdy lekarz zabronił mu pić kawę, przychodził do nas na colę. Mawiał, że po całym dniu siedzenia przed monitorem musi popatrzeć na ludzi. Bywał u nas po trzy, cztery razy dziennie. Pilch gapił się na ludzi, a ludzie gapili się na Pilcha. Potem w wywiadzie przyznał, że nie znosi, jak ktoś się do niego przysiada.

Goście mają również potrzebę kontaktu z pracownikami kawiarni?

Pisali do nas na Facebooku, gdy byliśmy zamknięci, i pytali, kiedy się wreszcie otworzymy. Albo wieszali karteczki na witrynach: „Wróćcie. Ja już nie mogę żyć bez mojego macchiatto”. A my na tej witrynie im odpowiadaliśmy. Gdy mieliśmy wpadkę w 2018 roku, pamięta pani pewnie, że nieumyślnie zatruliśmy 170 osób salmonellą, goście bronili nas na forach internetowych. To było fantastyczne. Mocno nas to wtedy szarpnęło, choć nieporównywalnie z pandemią. Czuliśmy się odpowiedzialni za zdrowie tych ludzi, niezależnie od faktu, że to ciasto przyjechało do Green Caffè Nero z piekarni. Kupili je przecież u nas, nam ufali.

Cała nadzieja w kawie. Ale czy to nie jest zbyt banalna puenta?

Bynajmniej. To wieloznaczne hasło dla naszej sieci wymyślił mąż mojej wspólniczki. Uważam, że jest znakomite. Czy banalne? Może rzeczywiście w czasach pandemii dzięki kawie jest nam lżej.

ADAM RINGER – emigrant Marca ‘68. Ekonomista i biznesmen. W 2003 roku założył w Warszawie pierwszą kawiarnię Green Caffè Nero. Obecnie jest prezesem i współwłaścicielem sieci. Prowadzi też firmę Paragon, która organizuje pracę dla lekarzy i pielęgniarek za granicą. Mieszka w Warszawie.

Rozmowa, opublikowana w 8 numerze Magazynu NNO jest fragmentem wywiadu, który w całości można przeczytać w książce „Rozmowy o odpowiedzialności. Tom 4. W czasach zarazy”.  

Udostępnij: