Nienawidzę kultury oburzenia. Kultury wrzasku i zaciśniętych pięści. Męczy mnie świat, w którym wszystko jest albo czarne, albo białe, a kto nie jest z nami, z pewnością jest przeciw nam. Mam dość mediów, w których każda ocena sytuacji musi być nacechowana emocjami, a o wartości danego sądu decyduje wyłącznie siła wściekłości, z jaką został wygłoszony. Nie mogę już znieść kultury, w której każdy akapit, każdy stand-up, każdy tweet i każda recenzja muszą się zaczynać od „to oburzające” albo „nienawidzę”.
Diatryba, wściekła tyrada, gniewny monolog, a coraz częściej po prostu rant, jakbyśmy nie mieli tylu pięknych polskich słów na określenie gniewu. Oto podstawowy gatunek literacki kultury oburzenia. Rant kieruje się zasadą bezwładności. Jest jak rozpędzony autobus z bombą z tego głupawego filmu z Keanu Reevesem i Sandrą Bullock. Musi gnać przed siebie, pędzić na złamanie karku. Krótkie zdania. Mocne argumenty. Uwiąd spójników logicznych. Triumf ostatecznych kropek i rozwrzeszczanych wykrzykników. Kulturę oburzenia napędza poczucie, że gdyby się zatrzymała, toby wybuchła. Nieważne, dokąd jedziemy. Nieistotne, kto jest na pokładzie. Liczy się tylko to, by strzałka prędkościomierza nie zeszła poniżej 100 km na godzinę. Jeżeli temperatura sporu spadnie, czytelnik przewróci stronę, widz zmieni kanał, słuchacz nie doczeka przed głośnikiem do kolejnego bloku reklam zachwalających witaminę D3 i ziołowe tabletki na uspokojenie. Rant organizuje nie logika argumentów, ale logika emocji. Dlatego właśnie uwielbia powtórzenia i wyliczenia. Anafory, powracające refreny i listy, najlepiej złożone z trzech elementów, stwarzają pozory sensu tam, gdzie kipi tylko wściekłość.
Wściekłość to waluta trawiona inflacją. W internecie czy na prasowych łamach, w pracy i przy rodzinnym stole – niewiele jest strategii zdobycia uwagi i pokonania przeciwnika tańszych niż święte oburzenie. Złośliwość na pierwszy rzut oka łatwo jest pomylić z błyskotliwością. Ale kiedy kolejny raz chcemy wyrazić swój gniew, musimy sięgnąć po coś więcej, by znów zyskać uwagę słuchaczy – ową najcenniejszą walutę w kulturze informacyjnego przesytu. Następuje dewaluacja semantyczna pojęć. Ostre kanty monet wrzasku wycierają się i łagodnieją, pasja rozmienia się na drobne, stan wyjątkowy powszednieje. Jeżeli w poniedziałek wkurzyła nas kolejka na poczcie, we wtorek – oburzyła internetowa deklaracja celebryty, a w środę – doprowadził do furii nowy interfejs portalu społecznościowego, to jakimi słowami wyrazimy swój gniew, gdy wydarzy się coś naprawdę poważnego? Jeżeli każda decyzja naszych politycznych przeciwników to „hańba”, „zdrada”, jeżeli zawsze jest „najgorzej” i „tak źle jeszcze nie było” – cóż powiemy w obliczu egzystencjalnego kryzysu? Skąd weźmiemy słowa zdolne przekonać słuchaczy, że tym razem to dzieje się naprawdę? Kultura oburzenia jest jak ów chłopiec, który krzyczał „wilk, wilk!”. Gdy z lasu wychynie prawdziwy drapieżnik, nikt nie potraktuje nas poważnie.
Kultura oburzenia przynosi wyłącznie złe wiadomości. Otwieram gazetę, a tam jak nie morderstwa, to epidemie, inflacja i nadciągająca apokalipsa. Dobra wiadomość to nie wiadomość. Nasz obraz świata jest przez to poważnie wypaczony. I nie chodzi o to, że cierpię na jakiś syndrom Polyanny. Nie jestem naiwniakiem, który wszędzie widzi tylko kwiatki, jednorożce i tęcze. Wręcz przeciwnie! Cały problem polega na tym, że kultura oburzenia tępi nasze zmysły, przyzwyczajając nas do złego. W powodzi wszechobecnego narzekania topi się to, co naprawdę groźne, a nie tylko straszne i oburzające. Trudno dosłyszeć głos Kasandry, kiedy wszyscy wrzeszczą. Zaślepieni gniewem tracimy zdolność do dostrzegania rzeczywistych problemów i umiejętność przedsięwzięcia adekwatnych środków zaradczych.
Nie działamy strategicznie, nie tworzymy długofalowych planów, nie myślimy o konsekwencjach. Także dlatego, że gniew fatalnie wytrzymuje próbę czasu. Chyba tylko zachwyty nad serialami i pieczywo z marketów starzeją się szybciej niż święte oburzenie. To, co wieczorem wyglądało świeżo i inspirująco, w świetle poranka jest po prostu czerstwe. Ale tyrada nie dba o to, co przyniesie jutro. Dostarcza chwilowej satysfakcji, której miarą jest dziś nie tylko rozładowanie frustracji, lecz także lajki, retweety i komentarze.
Sekret szerokich zasięgów w mediach społecznościowych – któż nie chciałby go poznać? Wielu próbowało, większość poległa. Jednemu celebrycie sprawdza się to, innemu całkiem co innego; jedna agencja PR prowadzi cię w prawo, druga ciągnie w lewo. Jeżeli istnieje Święty Graal zasięgów, jakaś zasada, która sprawdza się w każdym kontekście, to jest nią właśnie prawo rantu. Potwierdziły to niedawno badania Williama J. Bradyego z Wydziału Psychologii New York University. Brady wraz ze współpracownikami dokonał interesującej analizy dużego korpusu tweetów, zadając pytanie o skuteczność emocji i moralności w mediach społecznościowych. Stworzywszy dwa słowniki – wyrazów nacechowanych emocjonalnie i wyrazów nacechowanych moralnie – naukowcy sprawdzili wpływ ich obecności na popularność komunikatów. Czego się dowiedzieli? Zarówno określenia silnie nacechowane emocjonalnie, jak i te niosące ze sobą ocenę moralną nieco zwiększały zasięg tweetów. Ale prawdziwą bombą okazały się te słowa, które pasowały do obydwu słowników jednocześnie.
„Atak”, „zły”, „winić”, „troszczyć się”, „niszczyć”, „walczyć”, „nienawidzić”, „zabijać”, „mordować,” „pokój”, „bezpieczny”, „wstyd”, „terroryzm”, „wojna”, „błędny (wrong)”. Oto lista 15 najpotężniejszych słów-kluczy ustalona przez badaczy. Widać wyraźnie, że język moralno-emocjonalny, który gwarantuje szerokie zasięgi na Twitterze, jest przede wszystkim językiem emocji negatywnych, językiem oburzenia. I choć na listę załapało się kilka określeń na pozór pozytywnych, uważniejsza lektura analizowanego przez naukowców korpusu pokazuje, że także one były zwykle pretekstem do wyrażenia potępienia. Na przykład czasownik „troszczyć się” zwykle występował w popularnych tweetach z przeczeniem, jak choćby w tym przykładzie: „To zabawne, że ludzie, którzy wcale nie troszczą się o to, co Biblia ma do powiedzenia na temat małżeństw homoseksualnych, tak chętnie powołują się na nią w kontekście imigracji”.
W zależności od tematu dodanie każdego wyrazu związanego z moralnym oburzeniem zwiększało współczynnik retweetów od 17% do 29%. To naprawdę dużo. Każdemu, kto zajmuje się marketingiem, zwłaszcza zaś marketingiem politycznym, takie liczby natychmiast dają do myślenia. Kilkanaście czy kilkadziesiąt procent większy zasięg. Prawie za darmo. Wystarczy użyć któregoś z magicznych słów.
Ale to nie wszystko. Okazuje się, że moralne oburzenie działało w bardzo specyficzny sposób. Nigdy bowiem nie przebijało ścian społecznościowej bańki. Cała popularność nacechowanych oburzeniem wiadomości wyczerpywała się w obrębie grupy ludzi podobnie myślących. Brady i współpracownicy udowodnili więc nie tylko, że moralne oburzenie zwiększa zasięgi, ale też że podtrzymuje i pogłębia obecną w mediach społecznościowych polaryzację. Rant to prawienie kazań zbawionym, przekonywanie przekonanych, wspólne upajanie się tym, że mamy rację. To kolejny dowód na to, że oburzenie tylko udaje chęć zmiany, nieudolnie maskując pragnienie utrwalenia status quo. Wcale nie chcemy zmieniać świata. Chcemy po prostu trwać w słusznym gniewie.
A tymczasem to nie sztuka mieć rację. Sztuką jest przekonać do niej tych, którzy myślą inaczej. Oburzenie całkowicie rezygnuje z tej ambicji, zamiast tego proponując język obrażania, pogardy, moralnej wyższości i emocjonalnego szantażu. Zbudowaliśmy kulturę, w której najskuteczniejszą formą komunikacji stała się wściekła diatryba, czyli coś, co w zasadzie służy zerwaniu komunikacji.
„I’m as mad as hell, and I’m not going to take this any more!” „Jestem wściekły jak diabli i nie zamierzam tego dłużej znosić”. Oto esencja kultury oburzenia – brawurowy rant wygłoszony przez Howarda Beale’a (Peter Finch) w filmie „Sieć”(1976). Prezenter telewizyjny, który wie, że jego kariera dobiegła już końca, wykorzystuje swoje ostatnie minuty na antenie, by nareszcie wykrzyczeć to, co myśli naprawdę:
„Nie muszę wam mówić, że sprawy źle się mają. Każdy wie, że mają się źle. Mamy kryzys. Wszyscy stracili pracę albo boją się, że ją stracą. Dolar wart jest pięć centów. Banki nie są bezpieczne. Każdy sprzedawca trzyma spluwę pod ladą. Chuligani rządzą na ulicach i wygląda na to, że nikt, nigdzie nie ma pojęcia, co z tym zrobić. Wiemy, że powietrze nie nadaje się do oddychania, a nasze żarcie nie nadaje się do jedzenia i siedzimy sobie przed telewizorem, patrząc, jak prezenter lokalnych wiadomości mówi, że dziś było piętnaście morderstw i sześćdziesiąt trzy brutalne przestępstwa, jak gdyby to było coś zupełnie normalnego”.
To wzorzec z Sèvres gniewnej tyrady. Natchnione kazanie Wściekłego Proroka, które nabiera rozpędu z każdym zdaniem. Widzowie jak zahipnotyzowani wpatrują się w odbiorniki, widząc, że oto nareszcie płynie w ich kierunku strumień czegoś autentycznego. Ale prawdziwa bomba wybucha dopiero w momencie, gdy Beale przebija szklaną ścianę dzielącą go od publiczności. „Chcę, żebyście teraz wstali, podeszli do okna, otworzyli je i wykrzyczeli – Jestem wściekły jak diabli i nie zamierzam tego dłużej znosić!” Dopiero w tym momencie kultura oburzenia realizuje się w pełni. Gniew, który rozsadzał jednostkę od wewnątrz, uwalnia się i zamieniony zostaje w energię, która porusza tryby społecznej machiny. Ale czemu ten ruch służy? Kto tę energię gniewu zaprzęga do pracy?
Paddy Chayefsky, słusznie nagrodzony Oscarem scenarzysta„Sieci”, zadaje to pytanie z iście proroczą intuicją. Oburzenie Beale’a stwarzało pozór, że skierowane jest przeciw rzeczywistym problemom: kryzysowi gospodarczemu, przestępczości i systemowej pogardzie wobec jednostki. Jednak wybuchowa energia jego gniewu bardzo szybko zaprzęgnięta została do pracy w medialnej maszynie zarabiania pieniędzy. Oburzenie okazało się celem samym w sobie. Gniew świetnie się sprzedawał. Jedyna zmiana, jaka faktycznie zaszła w świecie, to wzrost słupków oglądalności.
Dziś także gniew wybrzmiewający w nowych i starszych mediach jest przede wszystkim nakierowany na samego siebie. Na tym polega fałszywość jego obietnicy. Pod pozorem walki o zmianę świata dostajemy tu zwykle jeden z najdoskonalszych konserwantów status quo – zachwyt nad własną wyższością. Oburzenie nie próbuje zrozumieć tego, czego nienawidzi. Parodiuje strukturę, przedrzeźnia formę, czepia się nieistotnych szczegółów, ale nie przybliża nas do sedna problemu, a więc tym bardziej do jego rozwiązania. Kultura oburzenia tak naprawdę normalizuje zło, zamieniając je w źródło chwilowej satysfakcji. A przecież oburzenie powinno być bronią słabych przeciw silnym – narzędziem krytyki i naprawy świata.
W każdym amerykańskim podręczniku dla komików estradowych znaleźć można obszerny rozdział (albo i kilka) poświęcony rantowi. Tak, istnieją podręczniki dla komików estradowych. I nie pytajcie mnie, w jakim celu je czytałem, bo i tak wam nie powiem. Rozdziały te zwykle znajdują się na samym początku, bo rant to najprostsza strategia rozgrzania emocji publiczności. Tak prosta, że aż prostacka. Nic dziwnego, że słabi komicy eksploatują rant jak Disney „Gwiezdne wojny”. Ale nawet tania, udawana wściekłość na pokaz ma swoje granice. Wyżej tyłka nie podskoczysz, mocniej się już nie nadmiesz, bardziej purpurowy nie będziesz. Słabym komikom szybko kończy się zapas tlenu, dostępne decybele, oktawy, zasoby jadu. Publiczność popada w apatię.
Bo ile można się oburzać?
ARTYKUŁ ZOSTAŁ OPUBLIKOWANY W 7 NUMERZE BEZPŁATNEJ GAZETY NIENIEODPOWIEDZIALNI – ZAMÓW GAZETĘ.
Ilustracja – Hanna Pyrzyńska.