Przejdź do treści

NNO. Po stronie odpowiedzialności.

Komentujemy świat. Chcemy go zmieniać na lepszy.

Poznaj nas
Z zazdrości w góry wysokie – rozmowa z Krzysztofem Wielickim Z zazdrości w góry wysokie – rozmowa z Krzysztofem Wielickim fot. Monika Szałek
Relacje

Z zazdrości w góry wysokie – rozmowa z Krzysztofem Wielickim


24 marca, 2021

O wspólnocie i personifikacji sukcesu z Krzysztofem Wielickim rozmawia Piotr Mazik

Nie widzieliśmy się parę lat, sporo się zmieniło. Zauważyłem, że są rzeczy, których zacząłem ci zazdrościć. Nie chodzi mi o wspaniałe osiągnięcia, bo to osobiste. Jako 34 letni facet na co dzień pracujący w górach zazdroszczę ci czasów, w których ty się zawodowo wspinałeś.

Ktoś powiedział, że trzeba urodzić się we właściwym czasie. To jest pewien problem. Często sytuacje zewnętrzne decydują o tym, jaką drogę wybierasz. Można nam zazdrościć, ale to jest w tym wypadku paradoks. No bo jak nam zazdrościć tych trudnych politycznie lat 60., 70., stanu wojennego? A jednak, można. To właśnie jest dziwne. Paradoks polega na tym, że największe sukcesy odnosiliśmy, gdy było najtrudniej. Powiedział to Andrzej Paczkowski, gdy się nad tym zastanawialiśmy. Jego teoria brzmi, że Polacy lepiej się spisują, gdy mają wroga i gdy mają o co walczyć. A myśmy mieli o co walczyć. Byliśmy też zazdrośni. Lata 19501964 to czas, kiedy wszystkie szczyty ośmiotysięczne zostały zdobyte. Bez Polaków. Pokolenie przede mną w ogóle nie miało możliwości wyjazdu w  najwyższe góry. W latach 50. nawet w Tatry trudno było wyjechać. Wszyscy, którzy pokochali góry i chcieli realizować swoją pasję, byli odcięci. Zazdrość polegała na tym, że było w nas trochę osobliwie pojmowanego nacjonalizmu. Wszyscy wyjeżdżają, zdobywają, a my nic. Ta zazdrość miała podłoże narodowe, dopiero później materialne. Jednak zazdrość, jeśli prowadzi do działania, jak nasza, może być dobra. Chcieliśmy pokonać wysoko zawieszoną poprzeczkę. Podziwiam Amerykanów za: „Yes, we can”. Mówią tak, nawet gdy nie potrafią. Mają wiarę, że dadzą radę.

Zazdroszczę też tego, że odkąd cię znam, opowiadając o  himalaizmie, zawsze mówisz „my”. Czujesz i rozumiesz, czym jest wspólnota. Moje pokolenie to tylko „ja”.

Kiedy Jurek Kukuczka ukończył Koronę Himalajów, cieszyłem się, że to mój rodak. Nie zazdrościłem mu. Zimą pod Everestem w 1980 roku, kiedy zeszliśmy z Leszkiem Cichym do bazy po zdobyciu szczytu, jednemu z kolegów popłynęły łzy. Nie z zawiści, nie z zazdrości. On się cieszył, że nam, zespołowi, udało się tego dokonać. Dla nas wszystkich był to sukces zespołu. Przez wiele lat, a nawet dziś, gdyby zapytać kogoś na Zachodzie o wejście zimowe na Everest, to nie powiedzą, że Cichy i Wielicki, ale że Polacy. To właśnie jest piękne. Nigdy nie mieliśmy o to pretensji, bo wszyscy włożyli w to wysiłek. Dziś ta personifikacja sukcesu jest nie tylko w naszym sporcie, jest wszędzie.

Czy dziś takie wspólnotowe rozumienie sukcesu jest jeszcze możliwe?

To bardzo trudne do osiągnięcia. Personifikacja sukcesu jest wymuszona przez rozwój cywilizacyjny, media, postępujące sukcesy. W tym zjawisku  zły udział mają przede wszystkim media. Tam bardzo trudno jest pokazać sukces zespołowy. Oni żądają nazwiska i danych. Ile ma lat, co robi i z kim śpi, ile ma dzieci. Z „Taterników” lat 70. i wcześniejszych pamiętam takie tytuły: „Krakusi weszli…”, „Wrocławianie zdobyli szczyt…”. Dziś taki tytuł jest niemożliwy. Wtedy identyfikowaliśmy się z małą społecznością jako „my”.

Jest szansa na przełamanie tego zjawiska. Zwrócił mi na to uwagę Rainhold Messner. Długo z nami walczył, ale od lat jesteśmy przyjaciółmi. On, Tyrolczyk mieszkający we Włoszech i mówiący w dialekcie niemieckim, zapytany, gdzie jest jego ojczyzna, odpowiedział: „W mojej dolinie”. Idziemy zatem w kierunku Europy regionów, małych ojczyzn, nie narodowości. Wtedy łatwiej jest o identyfikację, a personifikacja jest mniej potrzebna. Identyfikujemy się z regionem, z określoną tożsamością. To bardzo dobra szansa na odejście od nacjonalizmów. Jeśli jej nie wykorzystamy, aż się boję, co się będzie działo.

To jest też szansa na sukces w himalaizmie. Niekoniecznie osobne indywidualności, raczej zespoły indywidualistów.

Zgadzam się. Kiedy my jechaliśmy w góry wysokie, budowaliśmy zespół od podstaw. Najpierw spotykałeś ludzi w klubie. Jechaliśmy w różnych zespołach w skały, w Tatry i w Alpy. Tworzyły się grupy. Później przez sprawy polityki i stan wojenny rozpoczęły się prace wysokościowe. Tam też poprzez marzenia tworzyliśmy zespoły. Mieliśmy wspólne marzenie: „Jedziemy na Kanczendzongę!”. Trzeba było załatwić robotę i już tworzył się zespół. Utrudnienia powodowały podział ról. Ktoś załatwiał rybki, inny golonkę, namioty czy sprzęt. Musieliśmy się spotykać, robić coś razem i razem wyjeżdżać. Pamiętam do dzisiaj, obok Supersamu do Huty Katowice stał autobus H. Jeszcze w autobusie, a później na kominie, Falco (Mirosław Falco Dąsal), malując wałkiem, mówił wyłącznie o południowej ścianie. To nas bardzo jednoczyło. Na takiej właśnie wielopłaszczyznowej bazie działaliśmy jako zespół. Jeszcze przed wyjazdem nim byliśmy. Dziś skład zespołu układa agent. Tymczasem w górach sprawdza się wypracowane przez lata partnerstwo. Droga do stworzenia dobrego zespołu jest niezmiernie ważna.

Czy miałeś w swoim górskim życiu przełom związany z  odpowiedzialnością? Znając proporcje, opowiem na moim przykładzie, o  co chodzi. Do momentu, kiedy wspinałem się ze znajomymi, spałem spokojnie. Kiedy zostałem przewodnikiem, dopadł mnie jej ciężar. Czy doświadczyłeś czegoś podobnego? 

U mnie przez pewien czas biły dwa serca. Byłem uczestnikiem, realizowałem programy wyprawy, później kierowałem wyprawami i miałem wielkie marzenia i ambicje. Musiałem zacząć myśleć o innych. U mnie odpowiedzialność rozwijała się pomału. Im dalej z wiekiem, tym była większa. Na zimowej wyprawie na Broad Peak było ciężko. Przyznaję, że tam właśnie osiwiałem. Po tym wszystkim martwiłem się już wyłącznie o ludzi. Dodatkowym elementem w myśleniu o odpowiedzialności było późne ojcostwo. W tej chwili podczas planowania wyprawy myślę tylko o bezpieczeństwie. Wszyscy mają wrócić. W tej chwili mogę powiedzieć, że dobrze rozumiem młodość. Ich zachłanność, walkę i egoizm. Jako lider staram się to moderować. To przychodzi z czasem. Nazywam to brakiem wagi. W tamtych latach myśmy jej nie widzieli.

Nie widzieliście, czy nie chcieliście widzieć?

Nie chcieliśmy jej widzieć. Był sukces i jego koszt. Teraz widzę, że to są szalki i trzeba ważyć. Co mogę jeszcze zrobić, czy mogę stracić wszystko. Oczywiście o naszej postawie zdecydowały też warunki zewnętrzne. Byliśmy biedni, nie mieliśmy paszportów ani sukcesów. Wszyscy mieli mieszkanie M2, niektórzy malucha, meblościankę Wyszków, pralkę Franię. Obserwuję dziś u młodych wspinających się ludzi, że oni nie idą na ryzyko. Mają pracę, rodzinę, paszporty, wyjeżdżają za granicę na wakacje.

Czy z poczucia misji i zazdrości powstał pomysł zimowych wejść himalajskich?

Tak powstała ta dyscyplina. To wynikało z chęci pisania historii. Trzeba było stworzyć coś nowego, bo karty historii w większości były już zapisane. To nie dotyczy tylko zimy, ale wejść solowych, w stylu alpejskim czy trawersów. Trzeba powiedzieć, że wcześniej notowano wejścia zimowe w Tatrach i w Alpach. W tym sensie była to konsekwencja historii wspinania w górach. Wywołali to Polacy, ale prędzej czy później musiało to nastąpić. Pamiętamy powiedzenie Andrzeja Zawady: „Powiedz mi, co zrobiłeś zimą w Tatrach, a powiem ci, jakim jesteś wspinaczem”.

Wydaje się, że jesteś człowiekiem spełnionym i docenionym, ale nie powiedziałeś ostatniego słowa.

Wszystkie nagrody, a szczególnie te najważniejsze, przyjmowałem jako uznanie dla całego mojego pokolenia. Niestety nie wszyscy ich dożyli. Wierzę, że jury Piolet d’Or czy Nagrody Księżnej Asturii były głównie konsekwencją złotej dekady polskiego alpinizmu. Ja odebrałem nagrody, bo ja żyję. To nagroda dla mojego pokolenia. Cieszyło mnie zawsze, że to Polak dostał tę nagrodę. Nie „ja”. W dziedzinie sportu w Hiszpanii nagrodzeni zostali dotychczas piłkarze i tenisiści. Alpinizm pojawił się tam po raz pierwszy i nagrodę dostaliśmy we dwójkę – Reinhold Messner i ja. Poczułem, że doceniono Polaków.

Mam teraz możliwość typowania do nagrody następnych i myślę, że będę polecał Polaków. Dotychczas było ich kilku. Krzysztof Penderecki, Ryszard Kapuściński, Adam Zagajewski, Zygmunt Bauman. Pamiętam, jak podczas ceremonii podszedł do mnie Martin Scorsese. Powiedział: „Gratuluję. Macie najlepszą szkołę filmową na świecie”. Poczułem wielką dumę. Ordery na piersi.

KRZYSZTOF WIELICKIjeden z najwybitniejszych himalaistów świata. Wspinacz, alpinista, taternik, piąty człowiek na świecie, który zdobył Koronę Himalajów – 14 ośmiotysięcznych szczytów Ziemi. W roku 2018 otrzymał Nagrodę Księżnej Asturii w dziedzinie sportu, rok później Złoty Czekan za całokształt osiągnięć górskich. 

Chcesz przeczytać cały artykuł?

Wspieraj NNO. Otrzymasz dostęp do tego i wszystkich artykułów z magazynu w wersji cyfrowej oraz wydanie papierowe.

Kup magazyn w wersji papierowej!

Udostępnij: