O perfekcjonizmie, starzeniu się z klasą i pewności siebie z Aleksandrą Konieczną rozmawia Angelika Swoboda
Bywa pani zazdrosna?
Zazdroszczę pani imienia i kompletnie nie mogę pojąć, dlaczego rodzice wybrali dla mnie imię Aleksandra, a nie Angelika. Doskonale pamiętam tę popularną przed laty serię „Angelika wśród piratów” czy „Angelika i sułtan”.
Naprawdę? A ja chciałabym mieć na imię Aleksandra. Zazdroszczę też pani talentu, otwartości, odwagi, świetnej sylwetki… Jak pani zazwyczaj reaguje na takie słowa?
Po prostu dziękuję. Podejrzliwości pozbyłam się już dawno. Bo jaki ktoś miałby w tym interes, żeby mówić mi miłe słowa? W lepszych dniach, gdy mam więcej wolnego czasu, oddaję się odczuwaniu płynącej z nich przyjemności. Bywa, że wpuszczam ją głębiej. Tak, żeby ją poczuć na wysokości klatki piersiowej, a nawet w trzewiach.
Dla mnie zazdrość, w odróżnieniu od zawiści, wiąże się z podziwem i inspiracją kimś, komu czegoś zazdroszczę. Od razu chcę być podobnie fascynująca. Pani też?
U mnie to tak nie działa. Kiedy kogoś podziwiam, gdy mnie ktoś fascynuje, nie czuję zazdrości.
Zazdrość jest dla mnie uczuciem nieprzyjemnym, zdecydowanie jej nie lubię. Zazdrość nie ma też dla mnie nic wspólnego z inspiracją, bo przecież podobnego do czyjegoś talentu czy wrodzonego wdzięku nie da się wypracować. Można wypracować głos albo brzuszki… Ale ja w ogóle jestem dość leniwa, więc nie myślę, że powinnam więcej nad sobą pracować.
A można, pani zdaniem, wypracować perfekcjonizm? Lubi pani tę cechę?
Absolutnie nie. Światowa Organizacja Zdrowia uznała zresztą perfekcjonizm za jedną z cech równie groźnych jak alkoholizm, zakupoholizm czy seksoholizm. A to są zachowania autodestrukcyjne. Uważam, że perfekcjonizm tak samo potrafi pokiereszować życie jak któreś z uzależnień. I to nie tylko moje własne, ale również moich bliskich. Więc staram się go unikać. Wie pani, pochodzę z domu, w którym wszystko musiało być wymuskane.
Mówi pani o rodzinnym Prudniku?
Tak. W moim domu wszystko zawsze było idealnie wysprzątane przez mamę, co można uznać za swego rodzaju perfekcjonizm. Przynajmniej na zewnątrz. Pamiętam, że w Teatrze Dramatycznym dostałam kiedyś rolę w przedstawieniu Macieja Prusa „Niedokończony poemat” Krasińskiego. Grałam oszalałą kobietę. Żeby to dobrze zrobić, poszłam na oddział psychiatryczny szpitala przy ul. Sobieskiego w Warszawie. Dzięki uprzejmości ówczesnego ordynatora przyglądałam się kilku przebywającym tam pacjentkom, m.in. ze schizofrenią. Później docent Burzyński zaprosił mnie do swojego gabinetu i powiedział, że w sporym uproszczeniu światem wewnętrznym tych kobiet zawładnął chaos do tego stopnia, że na zewnątrz udają uporządkowane. Są perfekcjonistkami.
Udają, że są poukładane?
Chcą wszystko na zewnątrz posprzątać, choćby pozornie. Na bardzo różne sposoby: piorąc czy odkurzając. Czy porządkując jakąś inną przestrzeń, którą uznają za chaotyczną. Albo przynajmniej zachowując jakiś rodzaj perfekcjonizmu moralnego. I ja po tej wizycie na oddziale psychiatrycznym przyjechałam do rodzinnego domu w Prudniku. Mama, odkąd pamiętam, zawsze odkurzała, i tego dnia było tak samo.
Zrobiło się pani przykro?
Wiedziałam, że to odkurzanie trzeba po prostu dokończyć, złapałam za odkurzacz i mówię: „Mamo, ja to skończę”. I skończyłam, po czym zdjęłam z siebie blezer i ostentacyjnie rzuciłam na dywan w salonie. Mama popatrzyła na mnie z takim wyrzutem, jakby stało się coś, co się nigdy nie powinno stać. Cały dom niemal zadrżał w posadach. „Co ty robisz?” – zapytała. „Otwieram sobie furtkę do ogrodu” – odparłam. Mama nadąsana wyszła do kuchni. „Zwariowała nam w tej Warszawie” – mówiła. Brzmiało to dziwnie po mojej wizycie w szpitalu psychiatrycznym.
Ja też nie jestem maniaczką sprzątania.
Ma pani w domu burdelik?
Powiedzmy, że kontrolowany chaos.
No i fajnie! Ja nie lubię, jak mi się w domu wszystko lepi. Ale zarazem stosuję prostą hierarchię wartości: każdego dnia staram się być najbliżej siebie samej. Jeżeli moje ciało jest zmęczone i chce odpocząć, a głowa potrzebuje relaksu albo zieleni czy dobrej muzyki, to wtedy mam w nosie pranie i sprzątanie. A nawet ścielenie łóżka.
W takich momentach najważniejsza jest pani sama?
Owszem, ja i moi bliscy. Mój partner, moja córka, moje koty. Słowem, żyjące stworzenia. Wszyscy oni są ważniejsi od codziennego krzątania się. Chcę mieć czas dla nich. Poza tym jestem zdecydowanie lepszą partnerką do rozmowy i do żartów, kiedy jestem wypoczęta, zadowolona z życia. Mogę wtedy więcej dać z siebie innym, prawda?
Zdecydowanie.
Bardzo nie lubię być przemęczona. I dlatego wracam do stwierdzenia, że jestem leniwa.
Leniwa? W to nie uwierzę.
Właśnie się teraz położyłam, jak tak sobie rozmawiamy.
To nie znaczy, że jest pani leniwa. Po prostu dba pani o swój kręgosłup. Pani pieczołowicie dopracowane kreacje w filmach „Ostatnia rodzina”, „Jak pies z kotem” czy „Boże Ciało” są dla mnie dowodem, że jest pani szalenie pracowitą aktorką. Proszę wybaczyć, ale pani zawodowa kariera – świadomie używam tego słowa – nie wzięła się z lenistwa.
Wie pani, z tą moją karierą jest tak: całe życie dość ciężko pracowałam w teatrze. Za niewielkie pieniądze. Sama utrzymywałam córkę, więc musiałam harować. Naprawdę miałam dość. I nagle, ni stąd, ni zowąd, pojawiła się „Ostatnia rodzina”. I nastąpił przełomowy punkt w moim aktorstwie. Ale proszę zwrócić uwagę, że tu zagrało wiele czynników naraz: dobre aktorstwo, reżyseria, scenariusz, zdjęcia, cała ekipa. To złożyło się na to, że ten film wystrzelił, zresztą podobnie było z „Bożym Ciałem”.
To prawda.
Ja po prostu mam farta. Od czasu „Ostatniej rodziny” pracuję mniej, niż pracowałam przez całe życie, a zarabiam więcej. I to jest cudowna sytuacja. Więc w porównaniu z dawnymi latami mogę o sobie powiedzieć, że jestem leniwa, że mogę sobie czasem poleniuchować. Pracuję ciężko od projektu do projektu, zrywami. Ale nie gram już w teatrze i wcale za nim nie tęsknię. Chociaż obawiałam się, że zabraknie mi teatralnej wspólnoty.
Poza tym jestem coraz starsza, i to fakt. Po swoim ciele widzę, że bzdurą są reklamy w stylu: „Po pięćdziesiątce możesz więcej”. Otóż nie. Jeśli możesz tyle samo, to i tak jest ekstra. Z wiekiem można coraz mniej.
W sensie fizycznym, a nie intelektualnym.
Ciało nie nadąża, psuje się. Tak to jest zresztą w odchodzeniu wymyślone. Bo byśmy cały czas rwali, cały czas biegli, po swoje marzenia. A z wiekiem ciało mówi nam: „prr”…
W „Odzie do starości” Szymborska pisze: „Gdy łyk powietrza z wysiłkiem łapiesz, rwie cię w kolanach, na schodach sapiesz, serce jak głupie szybko ci bije, lecz w każdej chwili czujesz, że ŻYJESZ!”.
Znam ten wiersz. Ale ja się na ból nie zgadzam. Moja pani doktor uważa, że jest toksyczny. Ja też tak myślę.
Ufam pani.
Bardzo nie lubię, jak mnie boli. I nie mam takich ambicji, żeby funkcjonować bez proszka. A jak trzeba, to i drugiego biorę. Tego mi pani przypadkiem nie zazdrości?
Oj nie, bo ja też biorę tabletkę przeciwbólową, jak trzeba. Ale czy pani w takim razie nie zazdrości aktorkom, które od zawsze grają w filmach i tak jak pani teraz pracują mniej niż w teatrze, a zarabiają więcej?
W ogóle nie mam takich myśli. Przecież to wszystko mogło do mnie nie przyjść, ale przyszło. Kiedy w 2016 roku po raz pierwszy odbierałam nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni za rolę w „Ostatniej rodzinie”, na widowni siedziało kilka wybitnych aktorek. Na pewno każda z nich zagrałaby mamę Tomka Beksińskiego inaczej niż ja, ale świetnie. A jednak ta rola przyszła do mnie. Razem ze wszystkim, co przyszło do mnie później. I wtedy właśnie pomyślałam sobie, że oprócz tego, że mam talent, mam też ogromne szczęście.
Wspomina pani o tym farcie już kolejny raz.
Dlatego, że filmy, w których gram, budzą emocje, od razu robi się wokół nich głośno. Zdobywają nagrody. To oczywiście jest praca, a po niej satysfakcja i pieniądze, ale na początku nie wiem, w co idę. Bo aktor do końca jest ślepy. Nasza gra podlega obróbce, montażowi. Nigdy nie wiem, jaki będzie ostateczny efekt. Dlatego tak drżę na każdej premierze filmu, w którym gram.
Zatem odwróćmy sytuację – może inne aktorki powinny pani zazdrościć?
Daleka jestem od myślenia, co kto powinien. Mało mnie to zresztą interesuje. I nie miewam takich momentów. Że inne aktorki mają mi zazdrościć? A może porozmawiajmy o tym, że to ja czuję lekkie ukłucie, gdy nie wychodzę po nagrodę? Choć rzeczywiście ostatnio to ja dość często odbierałam wyróżnienia.
Na przykład trzy Orły z rzędu.
Więc poczekajmy, aż to się zmieni. Przecież nie mogę ciągle dostawać nagród. Pewnie nastąpią czasy, że będę siedziała na widowni i czuła ostre ukłucia, że ktoś inny wychodzi odebrać Orła. Ja to jednak tłumię, bo moje koleżanki aktorki są wspaniałe. Z wieloma się przyjaźnię. To istne ludzkie akordeony.
W żaden sposób to nie narusza pani pewności siebie?
Ja swoją pewność siebie wypracowuję codziennie, gdy ćwiczę. Gdy piję dużo wody, gdy ściśle współpracuję z moją kosmetyczką i panią doktor od medycyny estetycznej. One potrafią w moim starzeniu się coś naprawić, ale bardzo delikatnie. Tak. Żebym mogła grać kobiety z moją metryką. Idiotyzmem byłoby, gdybym wyglądała na szklankę. Straciłabym siebie.
Zgodzi się pani, że zazdrość jest elementem wewnętrznej słabości?
Jak najbardziej. Odczuwając zazdrość, czujemy się gorsi, brzydsi, mniejsi, a więc i słabsi. Moja siostra ma pod górami piękny dom. Kiedyś znalazła i uratowała dwa koty, które mi podarowała. Nazywam ją ich matką chrzestną i co pewien czas donoszę jej, co u kotów się dzieje. Ostatnio siostra powiedziała mi, żebym często powtarzała Franciszkowi, że jest najlepszym i najpiękniejszym kotem na świecie. Patrzę więc w jego wspaniałe oczy i mu to powtarzam.
Czy skoro nie czuje pani osłabiającej zazdrości, jest pani osobą silną?
Gdybym nie miała momentów zazdrości, to nie byłabym człowiekiem.
Ja lubię niedoskonałości.
Ja nad nimi pracuję. Z domu wyniosłam to, że trzeba od siebie dużo wymagać. Od innych także. Kiedyś zauważyłam, że bardzo mi źle, gdy psuje się coś na linii między mną a światem. I załapałam, że to przez moje zbyt duże wymagania. Lata całe pracuję nad tym, by wyluzować.
Czy nie jest pani przypadkiem zazdrosna o swojego partnera?
Na początku znajomości byłam. Za tą moją zazdrością szła za duża kontrola, aż się zorientowałam, że to psuje nasz związek. Było mi to bardzo nieprzyjemnie odkryć. Nadmiar kontroli nie jest dobry, przecież wiem, że i tak wszystkiego nie skontroluję. A to z kolei generuje niepokój.
I co pani zrobiła?
Zarzuciłam to i poczułam ulgę. Poza tym dostałam od mojego partnera kilka tak mocnych dowodów, że chodzi o mnie, na pewno chodzi o mnie. Tę straszną, biedną, gniewną, świetną, na czerwonym dywanie. Każdą. I ta zazdrość odeszła ode mnie zupełnie.
To może jest pani chociaż zazdrosna o córkę? Jest zdolna, przebojowa i wszystko przed nią.
Julia skończyła produkcję filmową. Gdybym była o nią zazdrosna, to należałoby to leczyć! I to szybko. Zdarzają się matki zazdrosne o córki, zwłaszcza o ich młodość. Moja córka jest przedłużeniem mnie, i to o wiele lepszym. Jest młodsza, wyższa, piękniejsza. Jest tak mądra, tak dowcipna. Ma logikę, która mnie miażdży. Pamiętam, jak miała 7 lat i wymyśliła sobie, że chce skakać do wody z wysokości. Bardzo dobrze pływała, więc mówię: „Jasne, spróbuj”, i zabrałam ją do Pałacu Kultury, gdzie były trampoliny. Gdy dojeżdżałyśmy, poczułam, że całe auto delikatnie drży. Spojrzałam na nią w lusterku i zobaczyłam, że ma na twarzy czerwone plamy. Pytam: „Boisz się? Jeżeli tak, to przecież możemy wymyślić coś innego. Zapiszę cię na przykład na gimnastykę artystyczną w wodzie albo hula hop”. A ona na to: „Mamo, jedź, jedź, jak ty nic nie rozumiesz”. „Czego nie rozumiem?” – pytam. „Tego, że ja bardziej chcę, niż się boję”.
Moja córka budzi mój podziw. Nie zazdrość.
ALEKSANDRA KONIECZNA – aktorka i reżyserka teatralna. Ma na koncie kilkadziesiąt ról filmowych, serialowych i teatralnych. Trzykrotna laureatka Orła za pierwszoplanowe role kobiece w filmach „Ostatnia rodzina” i „Boże Ciało” oraz za drugoplanową rolę kobiecą w filmie „Jak pies z kotem”. Od końca lat 80. Konieczna związana jest również z Teatrem Telewizji, gdzie zagrała ponad 30 ról. W 2020 r. za rolę w filmie „Sweat” otrzymała kolejną w karierze nagrodę Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za drugoplanową rolę kobiecą.