W filmie „Dzień świra” jest scena, w której ludzie modlą się o niepowodzenie bliźniego swego. Scena jest niby zabawna, ale trochę jakby przerażająca. Czy naprawdę „w najlepszej wierze” można życzyć źle bliźniemu swemu, który w niczym nam nie zawinił? Można.
Co więcej, takie życzenie może skutecznie pomagać w zachowaniu zdrowia psychicznego i dobrego samopoczucia. Bo zachowanie dobrego samopoczucia, czyli pozytywnego obrazu samego siebie (dla siebie), jest jedną z najważniejszych potrzeb psychicznych, które kierują człowiekiem. A więc zazdrość jako regulator dobrego samopoczucia? W pewnym sensie tak.
Zazdrość nie jest grzechem, choć w wielu systemach religijnych za taki jest uważana, lecz całkiem ludzką skłonnością, od której nikt z nas nie jest wolny. Oczywiście istnieje spektrum nasilenia zazdrości, od ukłucia irytacji przy porównaniach z tymi, co się lepiej wedle nas mają, do „syndromu Otella”, w którym to ogarnięty nim pacjent nie może już spać spokojnie z powodu obsesyjnych myśli i wyobrażeń. Zazdrość może być zdrowym bodźcem do rozwoju, kiedy na skutek porównania z innymi budzi się w nas motywacja do osiągnięć, albo też „zielonookim potworem”, który zamienia nas w opisywanego w buddyzmie głodnego ducha, nienasyconego i stale nieszczęśliwego. Często tak w psychologii bywa – to, co zdrowe, konstruktywne i adaptacyjne, przy pewnym nasileniu staje się źródłem cierpienia, destrukcji lub autodestrukcji. Tak też jest z zazdrością.
Istnieje w nas społecznie ukształtowana potrzeba porównań z innymi. To jej zaspokajanie prowadzi do tego, że jesteśmy w stanie ukształtować swoją samoocenę, na przykład w wieku dorastania, odnosząc się do innych i porównując z nimi. Inni służą nam za miarę, za punkt odniesienia. Później, w dorosłym życiu, także stosujemy system porównań. To ciekawe, ale bez niego trudno nam określić, „jak się mamy”.
Mamy się jakoś dopiero w porównaniu z innymi. Porównania działają w służbie tego, co w nas dla nas najważniejsze: w służbie ego. Ego nie lubi być pomniejszane, lekceważone, unieważniane. Od razu wysyła nam sygnał „zrób coś z tym!”. I robimy. W służbie tego wymagającego monarchy jesteśmy zdolni do różnych umysłowych trików i racjonalizacji – byle został osiągnięty skutek.
Porównania „w dół”, z tymi, którzy pod jakimś istotnym dla nas i porównywalnym względem mają się gorzej, służą subiektywnie lepszemu postrzeganiu własnej sytuacji lub samego siebie. Dobrze, jeśli to po prostu ogląd (np. ktoś ma mniej pieniędzy od nas albo gorszą sytuację zdrowotną). Gorzej, kiedy deprecjonujemy innych, podtrzymując własne dobre samopoczucie lub jak w „Dniu świra” życzymy komuś źle lub robimy coś, co może pogorszyć jego los i dać nam automatycznie szansę natychmiastowej poprawy subiektywnego obrazu siebie z „kiepskiego” na „znakomity”. Można powiedzieć, że to jednak rewers zazdrości, bo w takiej sytuacji mówimy ze współczuciem bądź z wyższością, że to „los nie do pozazdroszczenia”. Polskie piekiełko, opisywane w starym dowcipie, w którym współtowarzysze niedoli w piekielnym kotle ściągają w dół tych, którym udało się niemal z niego wyjść, jest dobrym tego obrazem.
„Porównania w górę” (z tymi, co mają się znacznie lepiej pod względem ważnego dla nas kryterium) są szczególnego rodzaju dyskomfortem, który pcha niektórych do osiągania więcej, zdobywania, pokonywania trudności w drodze do osiągnięcia ambitnego celu, który właśnie powstał… z tych porównań. Zazdrość służy jako paliwo w historii, naukach i sztukach czy architekturze (piramidy w Egipcie czy wieże w San Gimignano). „Napoleon zazdrościł Cezarowi, Cezar zazdrościł Aleksandrowi, a Aleksander przypuszczam zazdrościł Herkulesowi, który nigdy nie istniał”, pisał Bertrand Russell. „Samo powodzenie nie uwolni Cię od zazdrości, ponieważ zawsze znajdzie się w historii, albo w legendzie ktoś, kto miał jeszcze większe powodzenie od Ciebie”. Russell jest tu trochę ironiczny, tymczasem porównywanie się z ludźmi, którzy lokują się wyżej od nas pod względem jakiejś zdolności czy cechy, pozwala nam namierzyć nasz standard doskonałości. Chwała więc zazdrości jako napędzającej osiągnięcia, doskonalenie i rozwój. Piramidy, które z tego powstały, też nie są złe.
Im starsi jesteśmy i mija nasz życiowy etap budowniczego (zdobyć status społeczny, zbudować dom, zasadzić drzewo, stworzyć rodzinę), tym bardziej porównania społeczne tracą na znaczeniu. Zaczynamy być wolni od porównań i sami dla siebie stanowimy standard. Zaczynamy rozumieć, że lepiej jest spojrzeć na to, czy „mam się lepiej od samego siebie rok temu”, niż porównywać się do innych. Bo może też nauczyliśmy się z wiekiem, że nie ma co zazdrościć? Piękni i młodzi są często zagubieni i nieszczęśliwi, bogaci i przy władzy uwikłani lub uduszeni w swoich złotych klatkach. Cudowne związki („ach, jak oni się kochają”) nie są tak cudowne, jeśli rzucić okiem za fasadę, a wpływowi i sławni jadą na pstrym koniu. I co teraz zrobiłam? Zastosowałam inny trik, który pozwala zmniejszyć kiepskie samo-poczucie i ukłucie zazdrości mogące się pojawić na skutek porównań z innymi w górę. Ten mechanizm obronny nosi smakowitą nazwę „słodkie cytryny, kwaśne winogrona”. Umysł w służbie ego skupia się na wszystkich możliwych „cieniach” sytuacji tych, którzy mają się lepiej, i „blaskach” własnej. Bez władzy, wpływu, sławy i wielkich (jakie to?) pieniędzy można przecież być bardziej wolnym, prawdziwie szczęśliwym, niezależnym. I co? I nic, „nie ma czego zazdrościć!”.
Lubię podejście stoików – w nim utrzyma-na zostaje pewna obojętność wobec tego, co się w życiu wydarza, a więc także wobec własnej sytuacji. Jest, jak jest, ani dobrze, ani źle. Jeszcze bardziej (to à propos posiadania) lubię powiedzenie tybetańskie: „Nie masz jaka, masz problem, masz jaka, masz problem”. Człowiek zawsze sobie znajdzie jakiś powód do zazdrości i narzekania.
Najważniejsze może, żeby nie skończyć jak pewien pan, o którym inni mówili, że „sam sobie siebie zazdrości”. Co prawda wykonał chyba wszystko, co się dało w służbie własnego ego, ale trudno mu było nawiązać relacje czy współpracę z innymi. Więc odrobi-na porównań z innymi niech nas budzi, stymuluje i urealnia.