Z prof. Zbigniewem Lwem-Starowiczem rozmawia Krystyna Romanowska
Kiedy ostatni raz słyszał pan słowo „nieczystość” w swoim gabinecie?
Och, dawno temu. Jakoś chyba w końcu lat 80. Pamiętam, że kiedy pisałem „Seks partnerski”, jeszcze się to określenie przewijało. Ale w latach 90. ta terminologia definitywnie zanikła. Na początku, w czasach, kiedy zaczynałem pracę jako seksuolog, sporo mężczyzn miało obsesję na punkcie dziewictwa kobiet.
Myśleli: „ona nie jest dziewicą, czyli jest nieczysta”. Co oznaczała ta mityczna „czystość”: kobieta powinna mieć błonę dziewiczą i nie powinien jej dotknąć wcześniej żaden mężczyzna. Kiedy to dzisiaj wspominam, brzmi to jak hasło sprzed wieków, ale przecież było to zaledwie 50 lat temu! Oprócz tego, że można było być „nieczystą”, często wspominało się także o nieczystych myślach kobiet. Dziewica z nieczystymi myślami wcale więc nie była taka idealna. Nieczyste myśli rzutowały bowiem na jej czystość cielesną. Mieliśmy wtedy do czynienia z czystością trochę podejrzaną. Taką jak biała, ale jednak zaplamiona suknia. Pełnia czystości oznaczała wolność od nieczystych myśli.
To musiało być trudne być „czystą kobietą”?
Wręcz niemożliwe. Kobiety w sposób straszliwy zmagały się z tym problemem. Ale chodziło nie tylko o naturalnie pracującą wyobraźnię. W jednej ze swoich książek „Seks w kulturach świata” opisywałem, że trafiłem na modlitewnik sprzed II wojny światowej, z 1920 roku. W tym modlitewniku było opisane, że kobieta, wchodząc do balii, nie mogła być naga, żeby nie dotykać własnego ciała. Musiała założyć odpowiednio luźną szatę.
Oczywiście robiła to z modlitwą na ustach. Obszar czystości dotyczył więc nie tylko myśli, fantazji, ale nawet dotyku, kontaktu z własnym ciałem. Ba, uruchamiało się także poczucie winy z powodu snów. Jak w takich okolicznościach można było funkcjonować jako kobieta – z natury bardziej biologiczna i emocjonalna od mężczyzny? Takie zakazy i autocenzura rodziły w niej niechęć i dystans do własnego ciała. Jej seksualność była tłumiona i hamowana. O ile jeszcze kobieta miała niski poziom libido, to aż tak bardzo się nie męczyła. Ale jak wiemy z badań, 6% kobiet ma wysokie libido. Wyobraża pani sobie, jakie piekło na ziemi przeżywały? Potrzeby seksualne to była cały czas wojna z własnym ciałem. Wojna z ciałem i własną zmysłowością. Poczucie grzechu. Poczucie winy. Obsesje na tle religijnym. Chodzenie do spowiedzi. I tak w koło Macieju.
A potem praktyki pokutne związane z ascezą ciała.
Te kobiety się głodziły, odpowiednio ubierały, niektóre nawet się krzywdziły, biły własne ciało, żeby „uśmierzyć żądze”. Wyobraźmy sobie, że taka kobieta wychodzi za mąż i ma rozpocząć życie seksualne. Jak jej ciało – z założenia „nieczyste” – mogło reagować w seksie? Było posłuszne, uległe wobec męża i nastawione na prokreację. Prokreacja nobilitowała kobietę. Oczywiście nie czyniła jej czystą, ale przynajmniej nobilitowała: „jestem matką”. Jak wyglądało jej życie seksualne, dotyk? Jaki tam dotyk? Miała opory, żeby w ogóle męża dotknąć. Oddawała się. On zaspokajał swoje potrzeby, a ona miała poczucie satysfakcji: jestem dobrą żoną, bo się oddaję. Spełniam obowiązek małżeński. Straszne życie. Tak oburzamy się na gorsety, w których chodziły kobiety, ale przynajmniej służyły one temu, by wyglądały atrakcyjniej. Gorszy od gorsetu z materiału był gorset psychiczny. To było bardzo okaleczające.
Jak właściwie do tego doszło? W kulturze staropolskiej ciało kobiety było „ciałeczkiem”, „przyjemnymi dołeczkami”, „gładkością”. Włosy – „miękkuchne”, oczy – „lubieżne” i „figlarne”. Piersi były jak „jabłka”, „alabaster”, „słońca”, „bochenki chleba” i poświęcano im całe poematy. A przecież podlegała ona ograniczeniom ze strony chrześcijaństwa. Dzisiaj, w kulturze liberalno-pornograficznej nikt się tak kobiecym ciałem nie zachwyca!
Kultura staropolska, pomimo cenzury chrześcijaństwa, potrafiła stworzyć język rubaszny, ale w istocie dosyć przyjazny kobiecości i jej anatomii. Szczególnie w porównaniu z dzisiejszym słownictwem, pełnym
naleciałości z medycyny, ale także po prostu wulgarnym, wyrażającym pogardę i ogromny dystans do kobiet oraz kult falliczny.
Te zmiany można tłumaczyć wpływami kultury mieszczańskiej w końcu XIX i na początku XX wieku. Generalnie kultura Europy wobec cielesności kobiety przeszła znamienną i niekorzystną ewolucję. Potężny antyfeminizm nie tylko ograniczał się do walki z seksem i cielesnością, ale zaczął zwalczać także piękno ciała.
Począwszy od średniowiecza, w którym zohydzano piękną kobietę, utożsamiając ją z rozkładem śmierci. Wystarczy przeczytać Odona, prałata z Cluny, który pisał w X wieku: „Uroda cielesna nie wchodzi pod skórę. Gdyby mężczyźni wiedzieli, co jest pod skórą, widok kobiety wywoływałby u nich plwociny. Skoro nie chcemy dotknąć końcem palca plwociny lub łajna, jakże możemy pragnąć całować wór nawozu?”
Walka z ciałem osiągnęła apogeum w średniowieczu w XIII wieku, kiedy tysiące biczowników przemierzało Europę (były wśród nich kobiety). Renesans (w tym także nasza kultura staropolska) stał się chwilowym oddechem, a potem znowu kobiece ciało było nieustannie kontrolowane. Relacje między postawą wobec ciała a kulturą i jej następstwami najlepiej poznać, analizując postawę kobiety epoki wiktoriańskiej. To właśnie wtedy negatywna postawa wobec ciała i seksualności, tłumienie i wypieranie potrzeb seksualnych było przyczyną rozpowszechnionych wśród kobiet zaburzeń.