O cennych 12 stopach ziemi, świętych warkoczach i zazdrości, która czasem kształtuje historię
Wyobraźmy sobie sytuację, kiedy z dnia na dzień zamykane są urzędy, kliniki, sklepy i warsztaty. Przestają ukazywać się gazety albo wychodzą z informacją, że brakuje redaktorów i drukarzy. W portach stoją okręty, do których nie można skompletować załogi. Produkcja żywności spada, nie ma rąk do pracy. Pandemia, zaraza? Tak, to choroba dziesiątkuje ludzi, nazywana gorączką złota.
Wyobraźmy sobie mapę niedawno odkrytego lądu – na zielono zaznaczono mały fragment nadbrzeżny, jest też łańcuch gór jak kręgosłup aborygeńskiego stwora Bunyip, za którym cała ogromna reszta jest biała. Ludzie tę przestrzeń nazywają: „białą kartą”, „upiorną pustką”, „bezdrożną dziczą, przykrytą woalą nieznanego”. Wielu wierzy, że wewnątrz lądu, za łańcuchem Wielkich Gór Wododziałowych, ukrywają się: zagubione cywilizacje, dzikie królestwa, przerażający wojownicy, nieznane nauce niebezpieczne zwierzęta, żyzne równiny, a nawet śródlądowe morze. Inni są przekonani, że po drugiej stronie gór leżą Chiny. Pierwsze próby penetracji lądu podejmują farmerzy, wyposażeni w zrolowany na plecach śpiwór, strzelbę gwintówkę i dużą dozę entuzjazmu, wędrują w poszukiwaniu pastwisk. Powoli podnoszą woalę i zaglądają w twarz upiornej pustki, obnażają jej bogactwa.
Pierwsze objawy choroby
Odkrywców złota w Australii było kilku. Pierwszy to zesłaniec, który w 1823 roku znalazł okruchy aluwialnego złota w Bathurst, w Nowej Południowej Walii. Ponieważ był więźniem, nie dano mu wiary i wychłostano za kradzież. Drugi to Polak – Paweł Edmund Strzelecki. Ponieważ był geologiem, geografem, badaczem, a przede wszystkim szlachcicem, uwierzono mu, zaprowadzono do gubernatora, który wymusił na Strzeleckim milczenie. Trzeci to angielski geolog William Branwhite Clarke. Temu również gubernator nakazał milczenie. Imperium brytyjskie trzymało wówczas w Australii około 40 tysięcy więźniów, władze bały się, że strażnicy porzucą pracę i wyruszą na złotodajne pola, bali się też reakcji skazanych. Trzeci odkrywca to angielski osadnik – Edward Hammond Hargraves, który zdobył geologiczną wiedzę na złotodajnych polach w Kalifornii, wrócił do Australii i porównał ułożenie terenu stanu Nowa Południowa Walia. Przeczucie go nie myliło.
Gorączka wybuchła natychmiast, w ciągu kilku miesięcy opanowała rejony Melbourne, gdzie znaleziono wielkie złoża – Ballart i Bendigo. Szybko się rozprzestrzeniała, przez cztery miesiące od odkrycia Hargravesa do legendarnego „Ofiru” ściągały setki, potem tysiące osób, w ciągu jednego roku przybyło 100 tysięcy emigrantów. Objawy gorączki: na ciele dawniej chronionej i czczonej przez ludy aborygeńskie krainy wykwitły koszmarne osiedla – kopacze mieszkali w pospiesznie wznoszonych szałasach, namiotach, chatach. W okolicach Melbourne urosły ogromne dzielnice slumsów posklecanych z gliny i desek. Ceny zakwaterowania w Melbourne stały się absurdalne, za przewóz z portu do miasta żądano więcej niż za bilet na statku Anglia-Australia. Na drogach kwitła przestępczość, mnożyły się bandy bushrangerów (ukrywających się w buszu więźniów). Jak krosty na chorym ciele pojawiły się pijackie speluny i domy publiczne. Nagle zdobyte fortuny uderzyły do głów, powodując zdziczenie obyczajów.
Kołysanie kruszcu
Oddajmy głos świadkowi tamtych wydarzeń, Polakowi Sewerynowi Korzelińskiemu: „Droga ciągnęła się parowem. Po obydwu stronach (…) namioty, na górze i na dole, pod drzewami i przy stromej skale, na lewo i na prawo, bez porządku i symetrii, w formie rozmaitej, bieleją postawione podług fantazji, gustu lub potrzeby właścicieli. Przed namiotami gdzieniegdzie ognie, a przy ogniach ludzie jednakowo ubrani. Okrągłe kapelusze z szerokimi brzegami, koszula w paski niebieskie, spodnie ze skóry angielskiej, buty lub ciżemki kute żelazem. (…) Długie brody okazują, że tu albo czasu nie ma do robienia toalety, albo nikt o nią nie dba. Stoją w różnych grupach, zajęci rozmową, siedzą albo leżą na kupach ziemi lub piasku. W ogorzałych twarzach trudno czytać uczucia, usposobienia umysłu lub skłonności. Wszystkie zdają się obojętne, ponure, zamyślone. (….) Środkiem parowu sączy się strumyk. Przy nim w różnych miejscach coś kopią, to znowu mieszają w kadkach lub kołyszą na jakichś kołyskach. Tam znowu na przykuczkach siedzi przy samej wodzie jeden i huśta szeroką, okrągłą miednicą z białej blachy. Co on huśta? Co tamci mieszają? Oczywiście musi to być złoto, ale na co tak je niańczyć w kołysce i w rękach huśtać? Wszak czytaliśmy w Europie, że się je wyciąga z dołów kawałkami. Doły widać wszędzie, okrągłe i czworograniasto podłużne, szersze i węższe, przy dołach żurawie jak u nas przy studniach, to znowu windy z korbami postawione nad samymi dołami; tamte, wpuszczając do dołu powróz opatrzony hakiem, wyciągają na wierzch kubły z ziemią, te windują, okręcając linę na wałku, takie same kubły. Niektórzy sypią ziemię na kupy, inni w woreczki długie, a są i tacy, co ją prosto niosą do kadek”.
Przestrzeń każdego górnika była skrupulatnie wyznaczona przez imperium: sześć stóp ziemi wokół namiotu, a klem, czyli dziura w ziemi – 12 stóp kwadratowych. Jak pisał w „Opisie podróży do Australii i pobytu tamże od r. 1852 do 1856” Seweryn Korzeliński: „Przestrzeń tę oznaczał on sobie kołkami wbitymi po rogach w ziemię i od kołka do kołka, posypując linię ziemią, odgraniczał się od sąsiada i w środku tego klemu kopał szacht. Gdy jednak wynalazł który z górników nowe miejsce, gdzie nikt jeszcze nie kopał, wtedy wolno mu było odznaczyć dla siebie podwójny i potrójny klem. Zresztą w miejscach mniej bogatych nie bardzo ściśle uważano na rozległość klemu, bo nikomu nie zależało na tym, czy kto parę stóp więcej kopać będzie daremnie lub z niewielką korzyścią. Lecz jeżeli się pokazało, że miejsce sowicie płaci za podjętą pracę, wtenczas nie tylko o stopę, ale o cal sprzeczki powstawały, kończące się na bijatyce, a czasem na morderstwie”.
Wśród kopaczy przybywających z całego świata dominowali Anglicy, a także wypędzeni głodem chłopi irlandzcy. W ciągu trzech lat do bardzo słabo zaludnionej Australii przybyło około 237 tysięcy osób. Na złotodajne pola zaczęli też ściągać Chińczycy. W roku 1854 było ich ponad 2 tysiące, w 1857 już ponad 30 tysięcy, a w 1858 roku przebywało w Wiktorii ponad 42 tysiące Chińczyków.
Niczym dzikie gęsi
Nazywano ich coolies. Pierwsi kulisi pojawiali się w niewielkich grupach, jeszcze przed wybuchem gorączki złota, bo kiedy ustała zsyłka więźniów z imperium do Australii, nagle zabrakło taniej siły roboczej. Importowano więc kulisów z Chin, jak twierdzili ówcześni kronikarze: „byli pokorni, pracowici i zadowalali się otłuszczonym gałgankiem”. Kiedy wybuchła gorączka, Chińczycy porzucali pracę na roli i powędrowali na złotonośne pola. Tak widział ich Seweryn Korzeliński: „Chińczycy wszyscy są małego wzrostu, z oczkami małymi, warkoczem długim, spadającym i nadsztukowanym dłużej jeszcze sznurkiem, u którego na końcu kutas wisi, są nikczemną rasą ludzi. Dziwnie śmieszny widok przedstawiają w podróży. Odbywają ją pieszo setkami, zawsze jeden za drugim, jak dzikie gęsi, a nie idą krokiem zwyczajnych ludzi, ale drepczą, jak gdyby biegli. Długa żerdź spoczywa na ramieniu każdego, a na obydwóch końcach żerdzi zawieszone kosze z wiktuałami”.
Nazywano ich „dziećmi słońca”. Nie lubili kopać w ziemi szaftów. Pracowali, mieszkali i jedli razem, w wielkich grupach od stu do dwustu mężczyzn, prawie nigdy nie było z nimi kobiet (nie otrzymywały zgody na wyjazd). Nosili trójkątne kapelusze, niebieskie kurtki, szerokie spodnie i białe skarpety. Drobinek złota szukali w piasku pozostałym z umytych, górniczych narzędzi. „Po całych dniach, siedząc wygodnie przy małej swej kołysce, huśtają ziemię wyrzuconą przez innych jako niezdatną, kontentując się najmniejszym zarobkiem, bo też i potrzeby ich są małe. Pożywieniem ich ryż najczęściej przywieziony ze sobą, który bardzo zręcznie dwoma patyczkami jedzą, i herbata; rzadko kiedy kupują mięso. Wytrwałości odmówić im nie można, bo bezustannie myją, choć nic nie ma, w nadziei, że kiedyś przecie znajdą cokolwiek” – pisze Seweryn Korzeliński.
Nazywano ich „niebiańskimi hordami”. Wielu drażniła ich stadna obecność, niezrozumiały język, obyczaje i ubiór. Wśród górników rozpanoszyła się zazdrość – jak to mówią Australijczycy – potwór o zielonych oczach. Kiedy złota na powierzchni było coraz mniej, górnicy, a także gazety, zaczęli rozpowiadać, że Chińczycy roznoszą trąd i syfilis, odurzają opium i gwałcą białe dziewczęta. Ich osady są brudne i nieczyste są zwyczaje pogrzebowe, bo zmarłych wysyłają do Chin. Kiedy wprowadzono obostrzenia – statkami można wysłać „jedynie kości”, podniósł się alarm – Chińczycy czyszczą ludzkie kości w ujęciach wody pitnej! Rozpowiadano, że do przyjazdu szykują się miliony „niebiańskich hord”, że stanowią zagrożenie dla kolonii i białej cywilizacji. Uważano, że są rasą niższą.
Zielonooki potwór żeruje
Potwór o zielonych oczach pęczniał i puchł. Nie chodziło tylko o niezrozumienie obcego, ale przede wszystkim – lęk o pracę. Tak opisywał ten problem Egon Erwin Kisch w reportażu „Wylądowałem w Australii”: „Po roku 1860 nagle pokłady złota wyczerpały się, siła nabywcza spadła, a powiększyła się tylko rezerwowa armia przemysłowa. Powiększyła się o diggersów, którzy z pustymi rękami napływali do miast, (….); powiększyła się też o Chińczyków, którzy zawleczeni zostali przez agentów do nowej ziemi obiecanej, a których partiami kupowali hodowcy owiec i posiadacze warsztatów zwłaszcza właściciele dużych stolarni. Rozpoczął się zacięty atak na każde miejsce pracy, płace spadły do najniższych granic, a czas pracy nawet dla kobiet i dzieci do granic najwyższych. Zamiast walczyć o ustalenie ogólnie obowiązujących płac i warunków pracy, pierwsi australijscy przywódcy związkowi zaatakowali punkt najmniejszego oporu. Byli nim Chińczycy. Zaczął się wstęp do polityki Białej Australii”.
Co wtedy zrobił rząd stanu Wiktoria? Wprowadził podatek 10 funtów od każdego przypływającego do Melbourne Chińczyka; a na wyładowane ludźmi statki nałożono ograniczenie 10 ton wyporności na jednego pasażera. Co wtedy zrobiły przedsiębiorstwa zarabiające na emigrantach z Chin? Aby przechytrzyć ograniczenia, omijały Melbourne i płynęły do stanu Australia Południowa.
Wyobraźmy sobie kolumny „niebiańskich hord” wędrujące ponad 400 km na złotodajne pola. Nie idą, tylko biegną, gęsiego, truchtem, przez wypaloną słońcem ziemię, w trójkątnych kapeluszach, niebieskich kurtkach, szerokich spodniach i białych skarpetach. Każdy ma długi warkocz, każdy niesie bambusowy pręt z dyndającymi koszami.
W ciągu 1857 roku na pola złotonośne dotarło tą drogą 16,5 tysiąca osób. A rząd stanu Wiktoria? „W 1857 roku wprowadził opłatę pobytową dla Chińczyków w wysokości 1 funta miesięcznie, obniżoną później wskutek protestów do 4 funtów rocznie. Podobną uchwałę podjął również parlament Australii Południowej. Chińczycy przemieścili się do Nowej Południowej Walii i tam też parlament wprowadził obostrzenia. Na forum publicznym Chińczycy występowali za pośrednictwem swoich stowarzyszeń. Wielokrotnie podkreślali, co było zresztą prawdą, iż są spokojnymi, szanującymi prawo ludźmi płacącymi podatki, za co należy im się ochrona prawna. Dla zwrócenia uwagi władz uciekali się niekiedy do bojkotu europejskich sklepów, pikietowania posterunków policji czy też odmowy płacenia nałożonych na nich taks. Logiczna argumentacja Chińczyków rzadko trafiała do przekonania białych. Liberałowie (czyli australijska prawica) popierali niechętnych azjatyckim przybyszom” („Historia Australii”, Wiesław Olszewski).
Goog nie znaczy miły
Życie Chińczyków na złotodajnych polach stawało się nieznośne. Górnicy podpalali ich namioty, kradli złoto, obcinali święte warkocze. Zaczęły się pogromy. W maju 1857 roku w Ararat, w czerwcu – w Daylesford, w lipcu – nad rzeką Buckland. W latach 186061 w Lambing Flat, Burrangong, Tipperary Gully. Najgorszy pogrom to Lambing Flat – 3 tysiące górników zebrało się na wiecu, przygrywała orkiestra, mówcy krzyczeli: „Czy ma to być europejskie zagłębie górnicze, czy mongolskie terytorium?”. Potem tłum ruszył do chińskich osad, spalono ich namioty i skromny dobytek, powyrywano warkocze, pokrwawionych i rannych porzucano tam, gdzie padli.
Około 400-500 zostało rannych, kilkunastu zginęło. Australijska poetka Mary Gilmore widziała tragedię w Lambing Flat jako dziecko i tak ją opisała: „Gdy mowa o tych czternastu Chińczykach, których oglądałam wiszących na drzewach, to gwoli dokładności muszę nadmienić, że było ich dwunastu, kiedy przejeżdżaliśmy; dwaj inni zawiśli tam w dzień czy dwa dni potem, kiedy znajdowaliśmy się już w drodze powrotnej. Księżyc świecił wtedy jasno. Wiele trupów oberwało się, niby tobołki leżały pod drzewami. (….) Wszyscy inni odziani byli w granatowe spodnie, nie mieli na sobie koszul. Jeden miał haftowaną bluzę z jasnożółtego jedwabiu i długie, kremowe spodnie. Mała główka z gładkimi włosami była lekko przechylona na bok. Twarz była uszminkowana. Ku ziemi kierowały się czubki małych, granatowych pantofelków – to była kobieta, do tego jeszcze bardzo młoda…”
Czarne warkocze jeszcze przez lata po pogromach były poszukiwanym trofeum, a okoliczni woźnice poganiali konie biczami sporządzonymi z ludzkich włosów.
Dziś Chińczyków nazywają googs. I nie oznacza to, że ktoś jest miły, pracowity, wytrwały. Oznacza to, że jest szemrany, zjada psy, pochodzi z Azji i nie ma pojęcia o lucky country, w ogóle o niczym nie ma pojęcia. Na emigrantów z Włoch, Grecji, Libanu, Polski, Czech, Rosji i tak dalej… mówią wogs. Oznacza to: obcy, ciemny, brudny, a słowo pochodzi właśnie z czasów gorączki złota, kiedy Chińczycy smażyli swoje dania na wielkich patelniach – wogach. Czy w Australii najlepiej jest być Aussie, mieć anglosaskie imię, nazwisko i twarz, mówić po angielsku z australijską nosowością i wiedzieć wszystko najlepiej?
Syndrom chińskiej matki
Kiedy myślę o Chińczykach z Down Under, widzę tłumy w centrum Melbourne, Sydney, Brisbane czy Perth. Australijskie, mocne światło odbija się o szklane biurowce i oświetla twarze ludzi. Większość tych twarzy ma azjatyckie rysy. Myślę też o chińskich dzielnicach, kolorowych smokach na Nowy Rok i pachnących słodkokwaśnym sosem knajpkach, gdzie w oknach wiszą upieczone kaczki. I o parze staruszków w podmiejskim parku. Siwiutcy, skurczeni, mali, zawsze idą, trzymając się za ręce. Siadają w nijakiej altanie, pośrodku australijskiego pustkowia, on gra na dziwnym instrumencie, ona tańczy powoli, dostojnie, jakby celebrowała każdy ruch, jakby ćwiczyła taichi. Podeszłam kiedyś do nich, zapytałam, jak nazywa się ta ni to harfa, ni mandolina, z której staruszek wydobywa jękliwe, orientalne dźwięki. Nie znali angielskiego, uśmiechnęli się nieśmiało i pokiwali grzecznie głowami. Myślę też o zapyziałych sklepikach milk bar, dawniej były ikoną australijskich dzielnic, można było tam kupić świeże mleko, chleb, gazety i pogadać z sąsiadami, dziś można dostać wszystko, ale tak naprawdę nic. Z daleka czuć ostry zapach chemii i tanich towarów przywleczonych z Chin. W takich miejscach ze sprzedawcą dogadasz się tylko na migi.
Myślę też o „syndromie chińskiej matki”. W australijskich szkołach prymusami są zazwyczaj dzieci emigrantów z Azji. Zazdrośni Aussies rozpowiadają, że chińska matka to taka, która pilnuje prac domowych, wozi na dodatkowe zajęcia i wychodzi z siebie, żeby dziecko otrzymało stypendium do szkoły prywatnej. Myślę też o australijskich mediach, szczególnie tych trzymanych prawicową ręką Ruperta Murdocha. Jak krzyczą, że chińscy milionerzy wykupują australijskie nieruchomości, windują ceny do góry. „Chiny wykupiły naszą wodę i posiadają już więcej niż akwen Sydney Harbour. Chiny wykupiły już 9,1 milionów hektarów kontynentu!” Tymczasem, jak podaje Department of Foreign Affairs and Trade: „W 2019 roku Chiny zainwestowały w Australii 78,2 miliardów dolarów australijskich. Jest to tylko 2 procent obcego kapitału w Australii, cząstka 983,7 miliardów dolarów australijskich zainwestowanych przez USA”.
W czerwcu 2020 roku „The New Daily” pisał, że według badań przeprowadzonych przez niezależny think tank The Lowy Institute 79 proc. Australijczyków uważa, że chińskie inwestycje infrastrukturalne w Azji są częścią planu regionalnej dominacji, a 74 proc., że Australia jest za bardzo uzależniona ekonomicznie od Chin.
Australia zawdzięcza swój długotrwały ekonomiczny wzrost Chinom. Australijska gospodarka jest mocno uzależniona od eksportu do Chin węgla, rudy żelaza i innych surowców. Australijskie uniwersytety są mocno uzależnione od słono płacących chińskich studentów. Dziś, w czasie pandemii COVID19, też wszystkiemu winne są Chiny i australijski rząd nawołuje do międzynarodowego dochodzenia w sprawie wybuchu epidemii, rozsierdzając tym rząd w Pekinie, który w odpowiedzi wprowadził 80procentowe podatki na import australijskiego jęczmienia i zakazał importu australijskiej wołowiny. We wrześniu tego roku Chiny wyrzuciły dwóch australijskich korespondentów, zaostrzając tym relacje pomiędzy krajami. Po raz pierwszy od 1970 roku w Chinach nie ma akredytowanych australijskich korespondentów.
Perfidia testów językowych
Czasem wydaje mi się, że to, co pisze współczesna prasa, nie różni się wiele od tego, co pisano w czasie gorączki złota. Zastanawiano się wówczas, czy ustawicznie napływających Chińczyków, otwierających pralnie, zajmujących się warzywnictwem etc., nie zacząć wysyłać na dziką północ? Za zwrotnikiem Koziorożca zaczyna się parny tropik. W XIX wieku Europejczycy obawiali się pustkowia, zwiotczenia mięśni, wysokiej śmiertelności dzieci, tropikalnej febry. Niechciani na południu Chińczycy powędrowali na północ. Ale i tu wkrótce okazali się niepożądani. „Gdyby nie zahamowano imigracji Chińczyków, tropikalne okolice Australii miałyby więcej bawełny, trzciny cukrowej i ryżu. (….) Posiadacze plantacji trzciny cukrowej zmuszeni byli zastąpić Chińczyków kanakami z wysp południowego oceanu”, pisał Egon Erwin Kisch.
W 1888 roku w Australii mieszkało 50 tysięcy Chińczyków. Protesty związkowców wobec przybycia kolejnej partii azjatyckich imigrantów doprowadziły do ich odesłania z Australii. Oznaczało to początek niezwykle restrykcyjnej polityki imigracyjnej. Rząd kolonii wprowadził testy językowe dla chcących osiedlić się w lucky country, przy czym test mógł być w dowolnie wybranym przez urzędnika języku i przechodził go przeciętnie jeden na stu zdających. W 1901 roku „rasową czystość” zaczęto zapewniać za pomocą ustaw regulujących imigrację. Aż do lat 70. XX wieku Australia była jednym z bardziej rasistowskich krajów na świecie, jedynie biała, anglosaska rasa mogła kształtować „ducha narodu”. A wszystko to zaczęło się przecież od gorączki złota, „niebiańskich hord” i zazdrości.
Artykuł został opublikowany w 8 numerze Magazynu NNO.