Przejdź do treści

NNO. Po stronie odpowiedzialności.

Komentujemy świat. Chcemy go zmieniać na lepszy.

Poznaj nas
Praktyki nadziei Praktyki nadziei fot. pexels
Głębiej w Siebie

Praktyki nadziei


13 grudnia, 2022

Jako naukowiec uważam, że ważne są fakty, procenty, liczby. Ale myślę, że równie ważne są emocje, styl narracji. Musimy tego użyć, by nadzieja była w czymś zakotwiczona, żeby mogła budować alternatywne scenariusze – mówi Elżbieta Korolczuk w rozmowie z Anną Maruszeczko.

Co dobrego może się kryć w mroku?

Rozumiem, że nawiązujemy do książki „Nadzieja w mroku“ Rebekki Solnit. Myślę, że w mroku, w którym jesteśmy od jakiegoś czasu, nadzieja jest. Ale też wiem, że wielu z nas spodziewa się, że ona po prostu się pojawi, że nadzieja to nasza wewnętrzna reakcja na zewnętrzną rzeczywistość. Wydaje nam się, że świat będzie nam dawał sygnały, że wszystko jest OK i my w reakcji na to uznamy: „Ach, to mam nadzieję, że będzie dobrze“. Niestety, to tak nie działa. Rebecca Solnit pisze o nadziei jako o świadomym wysiłku, zaangażowaniu na rzecz zmiany. Ja też podążam w podobnym kierunku w swoim myśleniu. Uważam, że nadzieja to jest decyzja, którą podejmujemy każdego dnia, to praca na rzecz zmiany a nie jedynie oczekiwanie na zmianę

To może dorzucę jeszcze cytat z książki R. Solnit: „Nie jest ona radosną paplaniną o tym, że wszystko zmierza ku lepszemu, choć może stanowić przeciwwagę dla utartej śpiewki o świecie schodzącym na psy“. Zatem nadzieja to też aktywność, działanie. Jednak czy teraz wszystko nie sprzysięga się, by wspierać oddzielanie się ludzi w społeczeństwie, by się wycofywać z działania?

Świat, w którym żyjemy, wymaga od nas ogromnego zaangażowania. To jest taka praca, która się nigdy nie kończy, nie ma jasnych granic. Tymczasem młodym ludziom jest dziś trudniej niż kiedyś uniezależnić się materialnie, mówią też o silnie odczuwanej presji na indywidualny sukces. Jesteś tyle wart, ile pieniędzy, sławy czy rozpoznawalności udało ci się zdobyć. Każdy pragnie być osobą, na której skupia się uwaga świata. To wszystko sprawia, że bardzo trudno myśleć i działać na rzecz dobra wspólnego, w sposób, który nie jest skrajnie indywidualistyczny, który nie jest ciągłym wołaniem „Ja, ja, ja. Tu chodzi o mnie!“. A budowanie nadziei tego wymaga.

Budowanie nadziei  przejawia się w drobnych wspólnych działaniach, w zmienianiu świata po kawałeczku. Gdy przerabiam ze studentkami i studentami historię ruchów społecznych, wybieram teksty, które pokazują proces, ciągłość. Tymczasem najczęściej, gdy mówimy na przykład o Solidarności, o ruchu na rzecz praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych, mającym na celu zniesienie segregacji rasowej, o ruchu feministycznym i innych, podkreślamy momenty przełomowe, wielkie protesty, gwałtowne zmiany, wyczyny bohaterów…

Eksplozje.

Tak, eksplozje energii, emocji, działania. A gdy zagłębiamy się w analizy, jak do tego doszło, to za kulisami mamy dekady ciężkiej pracy wielu ludzi, którzy budowali zasoby, komunikację między różnymi grupami, zaufanie, nowy sposób myślenia o wspólnocie. I przesunięcia w kierunku zmiany były często bardzo drobne, ale ponieważ nakładały się na siebie, kumulowały, to powstawała podwalina do rewolucji, do eksplozji. Praca nadziei to dodawanie kolejnych cegieł do tych fundamentów, powoli, metodycznie, z zaangażowaniem i cierpliwością.

Dlatego niektórzy mówią, że zmiany już się dzieją, chociaż nie ma ich w ustawach. Już je czuć w powietrzu. Rośnie świadomość w odniesieniu do wielu kontrowersyjnych kwestii.

W kwestiach uznanych za polaryzujące w debacie publicznej, a więc w kwestii aborcji, praw osób nieheteroseksualnych, in vitro, uchodźców, jest tendencja do uznawania, że ludzie się po prostu dzielą na połowę i w związku z tym mamy konflikt społeczny i polityczny.

A nie dzielą się na połowę? Przecież ciągle o tym słychać.

Nie, nie dzielą się! Gdy patrzymy na to, jak zmieniały się poglądy społeczeństwa na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, to teraz można powiedzieć, że dziś mamy w Polsce społeczeństwo w większości progresywne czyli najliczniejsza jest grupa o liberalnych poglądach, hamulcowym zaś jest przede wszystkim władza i Kościół katolicki. Jeśli się pyta na przykład o to, czy równość płci jest dla nas ważna, to ponad 80 procent badanych mówi „tak“. Gdy pytamy, czy aborcja powinna być legalna w pierwszym trymestrze, to 60-70 procent mówi, że tak. Wśród młodych ludzi nawet 90 procent odpowiada twierdząco. Różnica pokoleniowa jest ogromna. Tylko 10% popiera wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji. Większość polskiego społeczeństwa jest progresywna, bo ceni sobie równość i wolność.

Tymczasem władza jest reakcyjna.

Tak, władza i instytucje kościelne ewidentnie znalazły się w tej kwestii na kursie kolizyjnym ze społeczeństwem, szczególnie z młodymi ludźmi. Zresztą w wielu innych krajach rządy i konserwatywna mniejszość próbują narzucać swój ograniczony zestaw norm i wartości większości społeczeństwa – w Stanach Zjednoczonych ponad 60% Amerykanów jest za dostępem do aborcji. Większość po prostu chce swobody w decydowaniu o swoim życiu.

Jednak ta konserwatywna narracja jest głośna, najlepiej słyszalna. Więc w niejednym z nas dochodzić do dysonansu poznawczego.

Owszem. Populiści zawsze głośno krzyczą, podobnie zresztą jak faszyści. Bardzo krytycznie patrzę na media, które w ciągu ostatnich lat przesunęły debatę publiczną w kierunku nadawania wartości temu, co jest najgłośniejsze, a nie temu, co jest społecznie potrzebne albo co stanowi opinię większości.

No tak, ale władza została wybrana przez większość.

Akurat obecna władza została wybrana przez mniejszość – na rządzącą koalicję głosowało 43% a tylko 61% osób poszło w ogóle do urn.  Problem jednak leży gdzie indziej. W liberalnej demokracji rządzi większość, ale mniejszości mają swoje niezbywalne prawa. Równie ważne jak powszechne wybory są wartości takie jak wolność słowa, pluralizm i prawa człowieka. Uzyskanie większości w wyborach nie daje legitymacji do tego, by deptać czyjeś prawa, a to się właśnie dzieje w Polsce. Naukowcy z Geteborga, którzy konstruują indeks demokracji na świecie uznali Polskę za kraj, który w ostatnim roku najszybciej podążał w kierunku autorytaryzmu. Generalnie, demokracja liberalna, czyli oparta na wspomnianych wartościach, jest dziś w kryzysie na całym świecie. Prawa mniejszości – kobiet, uchodźców, osób LGBTQ – to taki kanarek w kopalni pokazujący skalę kryzysu.     

Filozof Tomasz Stawiszyński w eseju „Nie daj się uwieść apokalipsie“ napisał: „Zasadniczym mechanizmem kapitalizmu jest zdolność do monetyzacji dosłownie każdego aspektu naszego życia. Także, a może przede wszystkim naszych najgłębszych pragnień, fantazji i lęków. Apokalipsa też stała się atrakcyjnym towarem. (…) „Myśl o nadchodzącej zagładzie świata może jak najbardziej przynosić specyficzny rodzaj ulgi. Dlaczego? Dlatego choćby, że uwalnia od doskwierającego poczucia odpowiedzialności“.

Rzeczywiście, kiedy jesteśmy konfrontowani z apokaliptycznymi scenariuszami, to odczuwamy ogromny lęk, który teoretycznie powinien nas zmobilizować do działania, ale w praktyce często powoduje wycofanie się do sfery prywatnej, ponieważ w tej opowieści często nie ma mowy o narzędziach, jakich mogłabym użyć, żeby tę rzeczywistość zmienić.

„Bo czego bym nie zrobiła, to i tak będzie za mało“.

Nie tylko Tomasz Stawiszyński zwraca uwagę na tę apokaliptyczną obsesję różnych ruchów, w tym także ruchu na rzecz przeciwdziałania zmianom klimatycznym. Z jednej strony ten alarmistyczny ton jest jak najbardziej uzasadniony, ponieważ badania pokazują, że planeta znalazła się w takim punkcie, w którym zmiany klimatyczne mogą bardzo przyspieszyć. Z drugiej strony, z psychologicznego punku widzenia, nie jesteśmy w stanie cały czas żyć w przeczuciu katastrofy.

Trwanie przy nadziei nie wiąże się z koniecznością wyparcia  faktów.

Dużo na ten temat rozmawiam ze swoimi studentkami i studentami. Oni mają poczucie, że świat w trakcie ich życia ulegnie degradacji, że nie ma powrotu do stabilizacji. Czują się ostatním pokoleniem, na skraju urwiska, i widzą przepaść. A jednocześnie ten świat wymaga od nich, żeby żyli tak jak dotychczas, żeby studiowali w pocie czoła, walczyli o dobrą pracę, zabiegali o kredyt mieszkaniowy, inwestowali w siebie, planowali życie rodzinne. Potwornie bolesne jest to napięcie pomiędzy poczuciem bliskiej katastrofy i poczuciem bezradności a wymaganiami codzienności.

Jak się mobilizować w sytuacji, gdy dominująca opowieść o przyszłości jest tak deprymująca? Co można powiedzieć tym studentom?

Solnit powołuje się na bułgarską pisarkę Marię Popovą, która mówi, że myślenie krytyczne pozbawione nadziei jest cynizmem, a nadzieja bez krytycznego myślenia ociera się o naiwność. Powtórzę: praca nadziei nie wymaga od nikogo heroicznych czynów, tylko codziennego powtarzania pewnych działań, małych, drobnych, możliwych dla nas. Skoordynowanych, zbiorowych, wspólnych, które powoli prowadzą do zmiany. Czyli nadzieja jest działaniem i oczekiwaniem, że to działanie w dłuższej perspektywie przyniesie efekty. Bo ono przynosi efekty. Tylko te efekty rzadko są spektakularne. Częścią strategii, która nas prowadzi w kierunku nadziei powinno być skupienie się na drodze a nie wyłącznie na celu. I nie chodzi o zamianę słomki plastikowej na papierową, czy rezygnację z awokado, tylko działania w sferze politycznej, zmianę myślenia polityków i decydentów.

Walka kobiet o prawa wyborcze zajęła prawie trzy czwarte wieku. Przez pewien czas z lubością powtarzano, że feminizm zakończył się porażką.

Sądzę, że ważnym elementem pracy nadziei jest zdolność do przetrwania w niesprzyjających warunkach. Feminizm jest dobrym przykładem. W kontekście USA mówi się o kilku falach feminizmu, np. o sufrażystkach, a potem o drugiej fali, która pojawiła się w latach 60. XX wieku. Tymczasem pomiędzy dwoma falami było kilkadziesiąt lat ciężkiej pracy, by przetrwać w sytuacji, gdy feminizm nie był popularny.

Są badania socjologiczne, które skupiają się na kwestii odporności i wrażliwości na zmianę, na umiejętności przetrwania w momentach kryzysu. Rezyliencja to umiejętność dostosowywania się, pewna plastyczność umysłu. To pojęcie przeszczepione do psychologii z języka technologii. Rezyliencja pozwala nam się odbić po kryzysie, kiedy jak trzcina przyciśnięta przez wiatr do ziemi, wracamy do pionu. To o to chodzi.

To cecha ważna nie tylko w przypadku jednostek, ale i społeczeństw. W sytuacji kryzysu spowodowanego ekologią, wojną czy ekonomią bardzo istotna jest jakość więzi międzyludzkich w społecznościach lokalnych. Ważne jest to, czy my się znamy, czy istnieje potencjał życzliwości i poczucie równowagi pomiędzy tym, co daję i co dostaję. Żeby nie było poczucia, że ktoś spośród nas jedzie na gapę, nie udziela się, nie dokłada.

Wyobraźnia apokaliptyczna, która jest wykorzystywana przez ruchy progresywne, żeby wywołać szok moralny, nie może być nadużywana jako taktyka. James Jaspers pisał, że często impulsem do działania dla ruchów społecznych jest właśnie szok moralny, ale równie ważne dla zdolności do działania są budowanie więzi i praca nadziei.

Wyobraźnia apokaliptyczna „nie może być nadużywana jako taktyka“. Właśnie. A często jest nadużywana. I przez ruchy progresywne, i przez polityków, i przez media. Ludzie, tracą mnóstwo życiowej energii, by się przed tym obronić.

Nie możemy tłumić swoich uczuć, bo one po prostu są. Ale nie musimy też za nimi podążać. Nie musimy zbiorowo podsycać swoich lęków. Raczej je zarejestrować. Tak, mówić o nich, ale jak o swoim doświadczeniu a nie o czymś, co determinuje naszą rolę w świecie.

Warto przy tym zauważyć, że katastrofizm bywa jednak skuteczny politycznie. Rozmawiałam o tym ostatnio z Martinem Hultmanem, szwedzkim naukowcem badającym „climate change denialism”, czyli wypieranie i kwestionowanie prawdy o zmianach klimatu. On pokazuje, że podkreślanie bliskości katastrofy potrafi doprowadzić do realnych politycznych zmian. Musimy starać się, by tak się stało i tym razem.

Czy obecnej władzy zależy na tym, by społeczeństwo się bało, żeby ludzie nie wierzyli w swoją sprawczość, żeby nie wychodzili z domów, by razem z innymi – broń Boże  – nie zmieniali rzeczywistości?

Oczywiście, że tak. To jest skuteczna strategia polityczna. Siły prawicowe używają strachu, obaw związanych skądinąd z prawdziwymi problemami, do tego, żeby polaryzować społeczeństwo, żeby wskazywać winnych wewnątrz czy na zewnątrz.

Niepokojącym elementem tej strategii, który już się ociera o faszyzm, jest rozbudzanie lęku przed mniejszościami, kiedy maluje się je jako zagrażające, usprawiedliwiając w ten sposób przemoc wobec nich. To jest ten moment, w którym przemoc jest przedstawiana jako obrona konieczna.

Dehumanizacja

Dokładnie. Czyli to, co się wydarzyło w Białymstoku – atak na Marsz Równości w 2019 – nie wzięło się znikąd, to efekt całej kampanii dehumanizującej osoby LGBTQ. Efektem jest sytuacja, kiedy tłum jest w stanie zaatakować kamieniami niewielką grupkę ludzi, bo ktoś twierdzi, że oni będą seksualizować dzieci, sprowadzać je na manowce, promować pedofilię.

Zapytam naiwnie, jak ci politycy mogą nam to robić?

Z ogromną łatwością. Dla wielu z nich celem działania nie jest dobro wspólne, tylko utrzymanie się przy władzy.

Władza, którą mamy dzisiaj, jest potwornie oportunistyczna. Weźmy kwestię aborcji. Czy Jaroslaw Kaczyński naprawdę dba o to, żeby w Polsce nie było aborcji? No nie. Gdyby o to dbał, to dbałby o antykoncepcję, o edukację seksualną – to po pierwsze. Po drugie, gdyby naprawdę chciał aborcji całkowicie zakazać, to mógłby wprowadzić odpowiednią ustawę w 2016 roku. Albo sam, tak jak wszystkie ustawy dotyczące sądów, albo mógł przyjąć projekt ustawy Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Stop Aborcji. Nie zrobił tego. On jest gotowy poświęcić kobiety i zgodzić się na to, żeby kobiety umierały w szpitalach, tak jak to się dzisiaj dzieje, dopóki to mu się politycznie opłaca, bo na przykład wzmacnia sojusz z Kościołem. Ale nawet on wie, że nie ma do takich działań poparcia większości Polek i Polaków, dlatego robi to rękami Trybunału a nie drogą parlamentarną.  

Ale ci decydenci będą musieli żyć w świecie, który teraz destruują.

Jarosław Kaczyński nie ma nic do stracenia. Jest starszym samotnym człowiekiem i pazurami trzyma się władzy, która mu się dziś wymyka. I wie, że to jest ostatni moment, w którym ma wpływ na rzeczywistość. Po nim choćby potop. I to jest straszne.

I zakrawa na psychopatię.

Owszem. Jak się patrzy na Trumpa i Bolsonaro, to taka diagnoza byłaby bardzo na miejscu. Tu można rozpoznać specyficzny rodzaj politycznej patologii, która łączy skłonności do psychopatii z paranoją na punkcie własnej wielkości. I oznacza totalny zanik empatii.

Tymczasem dla nas, czyli dla osób, które chciałyby zmienić świat na lepsze, utrzymanie zdolności do tej empatii nawet wobec osób, z którymi się nie zgadzamy, jest bardzo ważnym, choć niebywale trudnym zadaniem. Empatia – zrozumienie dla drugiego człowieka, zobaczenie tej osoby z jej doświadczeniami, potrzebami i różnymi wartościami – jest czymś wartościowym w życiu społecznym. To jest coś, czego wszyscy naprawdę dziś potrzebujemy.

W Teatrze Powszechnym, reklamującym się jako „teatr, który się wtrąca“, podczas Forum Rozwoju Kultury, pojawiły się „Praktyki Nadziei“, których była pani animatorką. Zapowiadano je, nawiązując do „Nadziei w mroku“: „I choć na scenie rozgrywa się dramat naszej bezsilności, mrok skrywa sekret naszej mocy“. (…) Zapraszamy na żywe opowieści z mroku czy marginesu głównego wydania wiadomości“. O czym traktowały „żywe opowieści z mroku“ podczas jesiennych „Praktyk Nadziei“?

Chcieliśmy odwrócić się od wydarzeń i postaci oświetlonych medialnym reflektorem i zwrócić się w stronę opowieści o innych wymiarach działania społecznego, politycznego i kulturotwórczego. Bo też gdy przekierujemy światła reflektorów z głównej sceny, choćby z popularnych źródeł informacji, to zobaczymy tętniące życiem inicjatywy.

Rozmawialiśmy o działaniu, przede wszystkim wspólnym. Pojawił się oczywiście temat wojny. Niejeden z nas wyznał, że czuje się przytłoczony ilością potrzeb, które się pojawiają.

Bezmiar, ocean potrzeb deprymuje, podcina skrzydła.

Często czujemy się bezradni, ponieważ wydaje nam się, że nie mamy wpływu na bieg wydarzeń, na losy świata. Dlatego rozmawialiśmy o praktycznych rozwiązaniach. Na przykład dla mnie sposobem na poradzenie sobie z tą nową sytuacją jest strategia robienia jednej drobnej rzeczy dziennie. Czy to będzie wpłacenie drobnej sumy, czy połączenie dwóch osób, które czegoś potrzebują, zorganizowanie butów dla kogoś, kto ich nie ma. Możemy dokonywać drobnych działań, które mają charakter codziennego zaangażowania. I to też są działania polityczne. To wszystko jest polityką  – wspieranie inicjatyw, podpisywanie petycji, dyskusja z drugim człowiekiem na temat sposobów naprawy świata. Polityka to nie tylko aktywność w parlamencie.

Druga kwestia to budowanie pozytywnych scenariuszy, skoro te negatywne są tak intensywnie obecne w życiu publicznym, w kulturze popularnej, wszędzie.

Bo to właśnie też jest towar. Ileż filmów czy seriali katastroficznych powstaje?! Przyznam, że boję się je oglądać. Dość mam problemów w realu.

Ja bardzo bardzo je lubię.

Ciekawe, dlaczego?

One pozwalają mi przeżywać ten rodzaj lęku w bezpiecznej sferze fantazji.

I w ten sposób oswajać?

Tak. Jednak muszę powiedzieć, że poszukuję takich, w których z gruzów wyłaniają się parademokratyczne lub demokratyczne struktury.

A więc musi być happy end?

Niekoniecznie. Ważne jest to, że wiele z tych popkulturowych wersji apokalipsy mówiących o tym, że najlepszym sposobem zarządzania kryzysem jest autokracja – patrz serial młodzieżowy „The 100“ – pokazuje, że przemoc sprawdza się tylko na krótką metę. Natomiast demokratyczne struktury wzmacniają społeczność, pozwalają się światu odbudować, dają nadzieję.

Poza tym czytanie o świecie po apokalipsie daje mi poczucie, że jakby co, to jestem na wszystko przygotowana. Ja na przykład zamówiłam sobie siekierę. Do rąbania drewna. (śmiech)

Myślałam, że do obrony.

Jak przyjdzie napastnik, to też się przyda. (śmiech)

Sprawczość.

Tak, to bardzo ważne. Nawet jeśli bywa złudne, to chroni przed apatią.

Moja 16-letnia córka opowiada mi o stanie ducha swoich rówieśników. Dużo w tych opowieściach strachu czy marazmu. „Chciałabym mieć dzieci, ale skoro grozi nam katastrofa klimatyczna…“. I to, co pani mówi – Media, trolle karmią wyobraźnię ponurymi przekazami. A jednocześnie – wymagania ponad miarę, wizja nowej trudniejszej matury etc. Rodzice cisną, oni się buntują. Co jakiś czas dowiadujemy się o tym, że jakiś młody człowiek nie wytrzymał presji. Dorośli próbują to jakoś urealniać, ale młodzi ludzie są niezaimpregnowani, bezbronni wobec tego, co widzą na swoich ekranach. Tutaj chyba trzeba jakiejś zmasowanej akcji pokazującej właśnie te pozytywne scenariusze…?

Świetnie byłoby gdyby Hollywood albo Netflix zaczęły nie tylko straszyć katastrofami, ale też pokazywać alternatywę. Tymczasem to my – my wszyscy – musimy się zająć budowaniem wizji lepszego świata. Lewica czy ruchy progresywne od zawsze to robiły. Zawsze były awangardą myślenia, że przyszłość może być lepsza. Teraz daliśmy się zepchnąć na pozycję obrońców resztek, tego, co jeszcze jest do uratowania. To jest trudna sytuacja. To właśnie pogłębia brak nadziei.

Resztki są mało spektakularne.

Potrzebna jest praca wyobraźni. To jest zadanie także dla artystów, którzy działają w sferze symbolu, opowieści. Naprawdę łatwo krytykować to, co się dzisiaj dzieje. Budowanie wizji świata, w którym jesteśmy lepsi, wymaga wysiłku.

Jako naukowiec uważam, że ważne są fakty, procenty, liczby. Ale myślę, że równie ważne są emocje, styl narracji. Musimy tego użyć, by nadzieja była w czymś zakotwiczona, żeby mogła budować alternatywne scenariusze.

Kolejnym aspektem, który pojawił się podczas FRK była kwestia budowania sojuszy w bardzo nieoczywistych kontekstach i przez bardzo nieoczywiste grupy. Pojawił się przykład Żurawłowa, podlubelskiej wsi, w której społeczność lokalna protestowała przeciwko wydobyciu gazu łupkowego. Ludzie bali się degradacji środowiska naturalnego, nie chcieli stracić swojej ziemi. Grupa kilkudziesięciu osób wespół w zespół protestowała przez ponad 3 lata. Dzień w dzień. Aż zaczęli słabnąć. I na pomoc im przyjechali anarchiści z warszawskich squatów. To była wzruszająca dyskusja.

Anarchiści dostarczyli „paliwa“?

Pokazali, że protestujący nie muszą być sami, że ktoś jest po ich stronie. Pomogli im także fizycznie, bo bycie codziennie na tych protestach, polegających na przykład na blokowaniu drogi, jest dużym wyzwaniem w tak małej społeczności, bo przecież trzeba pracować, chodzić do szkoły, zajmować się dziećmi. Obejrzeliśmy zdjęcia. Okazało się, że w akcję protestacyjną zaangażował się też tamtejszy ksiądz.

Rzeczywiście nieoczywiste sojusze.

Tak jak sojusz gejów z protestującymi górnikami za rządów Margaret Thatcher. Nakręcono film o tym – „Pride“ (polski tytuł: „Dumni i wściekli“), który powinien być pokazywany w każdej szkole w Polsce. Feel good movie, które opowiada o prawdziwych wydarzeniach, a my widzowie identyfikujemy się z ludźmi, którzy walczą o lepszy świat, czujemy bliskość z nimi.

Rozmawialiśmy o wielu bardzo konkretnych kwestiach. Na przykład o tym, że są różne sposoby myślenia, które nas pozbawiają nadziei, które sprawiają, że osuwamy się w pewien rodzaj apatii. Nadzieję na zmianę zabija często przekonanie, że ludzie są sztywni w swoim myśleniu i w swoich zachowaniach, że się nie zmieniają więc nie ma sensu z nimi rozmawiać. Obecna polaryzacja polityczna właśnie bardzo mocno wpływa na usztywnienie myślenia o sobie i innych.

Jesteśmy złaknieni innego sposobu opowiadania o tym, kim i gdzie jesteśmy.

Super ciekawym przykładem jest historia z czasów formowania się ruchu na rzecz praw obywatelskich w USA w latach 50. XX wieku. Opisana ostatnio w książce Davida Margolicka. Jest takie zdjęcie z protestów na Południu, kiedy wprowadzono nowe prawo, mające służyć desegregacji szkół. W szkołach białych były potworne protesty przeciwko temu. Zdjęcie pokazuje młodą dziewczynę Elizabeth Eckford, czarną Amerykankę, która idzie do tej szkoły sama. Jest w białej sukience. Za nią wrzeszczący, nienawistny tłum. Widać, czuć opresję. Ona jest osamotniona, przerażona, nie wie, co ma ze sobą zrobić. Gdy patrzymy na to zdjęcie, to dla nas jest jasne, że mamy ofiarę dyskryminacji rasowej, bigotów, rasistów, którzy nienawidzą innych ludzi tylko dlatego, że mają inny kolor skóry. To zdjęcie obiegło media.

Jedną z tych wrzeszczących osób była Hazel Bryan. Biała dziewczyna, która wtedy miała 15 lat. Przypadkowo się tam znalazła. Była córką weterana wojennego i gospodyni domowej. Kiedy Hazel zobaczyła to zdjęcie, coś zaczęło się zmieniać w jej sposobie myślenia. Zaczęła się interesować kwestiami rasowymi i angażować w lokalne inicjatywy. Uświadomiła sobie, że nie chce być po tej stronie.

Co ciekawe, te kobiety po wielu latach się spotkały, a nawet zaprzyjaźniły się ze sobą. Pomimo to, że ich życie wyglądało zupełnie inaczej – jedna znalazła stabilizację, druga zmagała się z różnymi perturbacjami spowodowanymi nękaniem w młodości. Znalazły wiele punktów stycznych. Obie lubią czytać, obie są outsiderkami w swoich środowiskach. Chciałabym, żeby i ta historia była opowiadana jak najczęściej.

Ponieważ?

Ponieważ pokazuje, że to, co widzimy w drugim człowieku niekoniecznie jest tym samym, co on sobą w istocie reprezentuje.

To, co o nim myślimy, niekoniecznie jest prawdą o nim.

Tak! Po drugie, ludzie, którzy dopuszczają się niegodnych czynów, potrafią się czasem zmienić, potrafią krytycznie spojrzeć na swoje działania, potrafią się wycofać.

Następne wybory w Polsce najprawdopodobniej przyniosą odsunięcie od władzy obecnie rządzącą formację. I teraz pytanie, co wtedy zrobimy?

Czystki?

Czy uznajemy, że to jest walka, w której tylko jeden wygrywa, czy też uznajemy, że czas zacząć jakąś debatę narodową, proces oczyszczenia i dążenia do porozumienia?

Tylko drugi scenariusz wchodzi w grę, bo przecież nie skompromitujemy się, tworząc to samo, tylko pod innym szyldem.

Szczerze mówiąc, nie wiem. Skądinąd wymiana kadr w niektórych instytucjach jest konieczna. Wiadomo, że różne osoby zostały mianowane bezprawnie i bezpodstawnie, bez kompetencji. Pytanie, jak i gdzie się zatrzymać. Jak samemu się powstrzymać przed tryumfalizmem, przed myśleniem, że inni nie mają praw równych z nami, dlatego że stanęli po niewłaściwej stronie. To jest wyzwanie. Do tego trzeba wyobraźni właśnie.

Jeszcze jeden cytat z zapowiedzi „Praktyk Nadziei“, jakie odbyły się w Teatrze Powszechnym, nazwanych państwem równoległym: „…przestrzeń mroku, niewidoczna z perspektywy władzy, a rojąca się od nowych idei, praktyk i koncepcji, które nie czekają na żadne czytania w sejmie i żaden podpis, lecz są cały czas ucieleśniane w działaniu“. Jakich rozmiarów jest to państwo równoległe u nas?

Protesty z 2016 i 2020 pokazały, że jest ogromna potrzeba zaangażowania poza państwem oraz przeciw niesprawiedliwemu i opresyjnemu państwu. Pokazują to również codzienne działania choćby Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, który na duża skalę zajmuje się pomocą uchodźczyniom z Ukrainy, dostarczając żywność, ubrania czy leki. Raport FemTanku potwierdza, że aktywność nie ogranicza się tylko do protestów czy dużych miast, ale stanowi codzienność w całej Polsce.

Są dwa sposoby myślenia o społeczeństwie obywatelskim. Jedno – że ono ma być subsydiarne w stosunku do państwa, czyli ma z nim współpracować, wykonywać zadania, które państwo mu zleca i finansuje. Potencjalnie mamy tu rodzaj harmonijnej współpracy, ale mamy też zależność. Społeczeństwo obywatelskie jest wprzęgnięte w zadania państwa. W krajach demokratycznych zależność wynikająca z finansowania nie powinna być taka oczywista, ale niestety najczęściej jest.

A druga wizja to taka, w której społeczeństwo obywatelskie jest niezależne. Ma funkcję watch dog, czyli obywatelskiej kontroli. Jest w sposób otwarty upolitycznione. Jeżeli nie ma bezpośredniej zależności od państwa, to może w sposób bardziej bezpośredni wyrażać swoje postawy polityczne. Opiera się na wysiłku osób zaangażowanych, jest projektem czysto obywatelskim.

Pytanie, jakie chcemy mieć społeczeństwo obywatelskie w przyszłości i jakie ono ma mieć relacje z państwem. Ja bym jednak chciała, żeby państwo wspierało inicjatywy obywatelskie w pewnych obszarach. Działania pomocowe na granicy polsko-białoruskiej na przykład to nie powinny być działania, które leżą na barkach kilkudziesięciu osób z organizacji pozarządowych.

Spodziewaliśmy się, że państwo wreszcie przejmie pałeczkę.

Wszyscy się spodziewali, że to, co tak wspaniale zostało zainicjowane przez aktywistów, będzie dofinansowane i doorganizowane przez rząd. Tymczasem nadal nie ma żadnej polityki imigracyjnej w Polsce.

Nic się nie zmieniło. Ludzie są wykończeni, nie mają pieniędzy, żeby wspierać tysiąc różnych inicjatyw za pomocą Zrzutka.pl. Ten rodzaj wypalenia, apatii, które wynikają z ogromnego obciążenia pracą, jest groźny.

Wspieranie rodzin wielodzietnych, samodzielnych matek… ­– to są wszystko kwestie, które powinny być częścią polityki społecznej państwa, które nie powinny leżeć jedynie na naszych barkach.

A druga opcja – bez zależności od państwa – mogłaby dotyczyć budowania demokracji, mówiąc krótko, budowania struktur współpracy, działań, które mogą elastycznie reagować na przykład na sytuację kryzysu, ale tylko w jego pierwszym etapie, zanim państwo włączy swoje narzędzia. To są też kwestie związane z edukacją, z rozwiązywaniem konfliktów na poziomie lokalnym, problemy ekologiczne, cały obszar praw człowieka. Wszystko to mogą i powinny realizować w dużej mierze organizacje niezależne od państwa. Idealnie, jeżeli uda się działać w tandemie.

Elżbieta Korolczuk – doktor habilitowana socjologii, pracuje na Uniwersytecie Södertörn w Sztokhomie i w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego. Bada ruchy społeczne, obywatelstwo i rodzicielstwo. Honorowa członkini Stowarzyszenia „Dla Naszych Dzieci”. Pełni funkcję przewodniczącej rady Fundacji „Akcja Demokracja”. Autorka licznych prac naukowych. Jej najnowsze książki to „Kto się boi gender. Prawica, populizm, feministyczne strategie oporu“ (2022), napisana z Agnieszką Graff, „Matki i córki we współczesnej Polsce” (2019) i „Bunt Kobiet. Czarne Protesty i Strajki Kobiet“ (2019).

Warszawa, 15.07.2021 r. Elżbieta Korolczuk. fot.Krzysztof Zuczkowski

Udostępnij: