Kilka dni temu wdałem się w dyskusję pod postem znajomej na LinkedIn. Sprawa dotyczyła zagadnień językowych, a dokładnie tego, jak mówić i jak nie mówić o zrównoważonym rozwoju. Szybko rozszerzyliśmy temat m.in. o postwzrost i dewzrost. Podczas wymiany poglądów, gdzie prezentowałem sceptyczne stanowisko wobec możliwości studzenia popytu, pojawiła następująca teza: z prawami fizyki dyskutować się nie da, ale z systemami społeczno-gospodarczymi już tak. Ciekawe.
Impossible is nothing?
Mamy prawo do dowolnych poglądów, ale nie zawsze wszystkie perspektywy są równie prawomocne. Myślę, że kluczową kwestią jest określenie, na jakim poziomie ogólności operujemy. Oczywiście dzielić przez zero nie można (choć mało osób docieka, dlaczego, a naprawdę warto!), suma kątów wewnętrznych trójkąta w geometrii euklidesowej zawsze wynosi 180 st., a temperatura nie może być niższa niż -273,15 st. C. To wszystko prawda. Z drugiej strony, przedstawia się zagadnienia społeczne, jakby wszystko byłoby w nich możliwe. I tak, i nie, moim skromnym zdaniem.
Pisałem o tym parokrotnie i chętnie wrócę do tej argumentacji, zależy mi bowiem, aby schodzić z wysokiego C, brzmiącego jak hasła sportowych marek pokroju impossible is nothing i odnosić się do realiów, czyli analizy rozmaitych zmiennych. Na pesymistyczne tory w zakresie nowego globalnego systemu gospodarczego wiedzie mnie szereg kwestii, w tym trzy zasadnicze zarysowane poniżej.
Inercyjność i niewiadome
Po pierwsze, liberalna demokracja oparta na wolności jednostki, indywidualnej przedsiębiorczości i kumulacji kapitału poza państwem, jest systemem bardzo inercyjnym. Ma różne odnogi, ale trwa w najlepsze, dostarcza wartość kapitałową, organizuje państwa i rozwija społeczeństwa. Oczywiście postęp jest bardzo nierównomierny (tak, mam w głowie wykresy nierówności społecznych z lat 1820-2020 w World Inequality Report), ale trudno nie dostrzegać również globalnych zmian na plus w ostatnich dekadach, o których pisze choćby Hans Rosling w Factfulness. Dlaczego świat jest lepszy, niż myślimy, czyli jak stereotypy zastąpić realną wiedzą. Jest też kapitalizm ultra destrukcyjny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości, ale tu i teraz dla miliardów ludzi po prostu coś „dowozi”, a po drugiej stronie jest niewiadoma ufundowana na samoograniczaniu. Niezależnie od tego, jak dobrze byłaby ona uzasadniona, uderza nie tylko w podwaliny społeczno-gospodarcze, ale, co równie ważne, w jednostkę.
Zróżnicowanie
No właśnie i to jest argument numer dwa: jesteśmy w moim przekonaniu zbyt różnorodni, aby oczekiwać, że ponad 8 miliardów ludzi pójdzie w tym samym momencie, w tym samym kierunku, z taką samą wytrwałością. Zróżnicowania pod względem dochodów, opcji infrastrukturalnych, konsensusu politycznego, skłonności do egoizmu, traktowania kurczących się zasobów jako zagrożenia dla swojego życia – to wszystko kompletnie nie napawa mnie optymizmem co do historycznego załamania się kapitalizmu. Przecież łatwo jest przewidzieć, co nastąpi, jeśli jedni się poświęcą, a inni będą na tym żerować.
Dobro wspólne jest niezwykle kruche i podatne na nadużycia. Niektórzy twierdzą, że wystarczy ludziom uświadomić ich błądzenie i automatycznie przybędzie ewangelistów_ek zrównoważonego rozwoju. Nie sądzę, szczególnie, że po drugiej stronie barykady grzmią zupełnie inne głosy. Edukacja, która przynosi zmianę, nie może działać w próżni. Inglehartowski postmaterializm jest nie tylko swego rodzaju postawą moralną, ale i efektem wysycenia dobrami konsumpcyjnymi, a do tego wielu krajom jest jeszcze bardzo daleko. Duża część świata z nadzieją czeka na swój skok gospodarczy, na swoją szansę, aby lodówka stała się normą w każdym domu. Czy ludzie np. w Afryce nie mają do tego prawa? I kto właściwie oraz na jakich zasadach miałby im tego zakazać?
Status quo
Po trzecie, dziwnie pomijaną siłą w tym równaniu jest sam biznes, dla którego zmiana systemu gospodarczego byłaby po prostu niekorzystna. Utrata swoich wpływów (nie tylko w zakresie pieniędzy, ale i władzy) jest nie do zaakceptowania. I z tym oporem przed zmianą mamy przecież do czynienia od lat. Niby wszystko wiemy, niby rozwiązaliśmy już zagadkę kryzysu klimatycznego i szastamy rozwiązaniami, ale grzęźniemy we wdrożeniach. Przecież to jasne, jak energicznie ramię w ramię idzie w tym pochodzie wielki biznes z polityką. Szczerze mówiąc, nie powinno nas to w ogóle dziwić: dla bardzo wielu ludzi Milton Friedman wcale nie jest przebrzmiałą melodią, a oparcie działalności gospodarczej na wartościach niematerialnych to nadal domena garstki zapaleńców.
Friedmanowska fraza the business of business is business organizuje wyobraźnię znakomitej większości ludzi biznesu. Jak zatem miałaby ta zmiana światowego systemu gospodarczego wyglądać, skoro wystarczająco mocnych ruchów oddolnych nie ma? Przez proces polityczny? Przez wybory, które w kilkudziesięciu największych krajach miałyby zakończyć się takimi samymi, pro sustainability wynikami? Póki co oglądamy zupełnie inne obrazki ze światowych stolic, które bezwzględnie betonują zrównoważony rozwój obawą o bezpieczeństwo. Jest wiele bliższych ciału koszul niż zmiana klimatu, bioróżnorodność czy zakwaszenie oceanów i to nawet, jeśli te ostatnie za ileś lat wrócą z niszczycielską siłą. Dzisiaj nie zagłuszają one lęków o to, co za rogiem.
Błoga cisza
Tych zależności jest oczywiście więcej. Wszystkie one pchają mnie nie tyle w wir malkontenctwa, ile raczej w realizm. Najzwyczajniej nie widzę strukturalnych uwarunkowań do przyłożenia społecznej siły w zakresie zmiany sposobu funkcjonowania świata. Do upowszechniania się i pogłębiania zrównoważonego rozwoju potrzebne są pokój i dobrobyt, a nie walka o przetrwanie. Dramat polega na tym, że to, co społecznie słuszne (właśnie pokój i dobrobyt) z automatu godzi w to, co środowisko niezbędne. Kiedy przezwyciężamy demony wojny i biedy, kiedy – choćby częściowo – żyjemy w bezpieczeństwie i dostatku – wtedy mało komu w głowie są zmiany na rzecz samoograniczenia. Wtedy raczej rozkoszujemy się błogą ciszą i o nadciągającej burzy słuchać nie chcemy.
Korzyści i pohukiwanie
Uważam, że szkoda czasu na przekonywanie się, że w świecie społecznym – w przeciwieństwie do przyrodoznawstwa i nauk formalnych – wszystko jest możliwe. Krytyczny jest namysł nad prawdopodobieństwem, z którym dany scenariusz może się ziścić.
Postwzrost czy dewzrost są w moim przekonaniu nieosiągalne (niezależnie od ich moralnej oceny). To, co jest natomiast w zasięgu, to zmiana technologiczna, która separuje nasze style życia od zrównoważoności.
Mamy całkiem sporo przykładów takiego decouplingu, zaczynając od Protokołu montrealskiego z 1987 r., dzięki któremu uporaliśmy się z dziurą ozonową. Jeśli w czerwcu 2025 r. mamy z jakąkolwiek nadzieją patrzeć w przyszłość, to raczej nie z perspektywy polityki i globalnych zależności gospodarczych, a nauki i jej technologicznych inkarnacji (przynajmniej w kwestiach środowiskowych). Skalowanie tych osiągnięć wymaga oczywiście biznesu oraz polityki. I tu tkwi prawdziwy paradoks tej sytuacji: zrównoważony rozwój musi się biznesowi opłacać, żeby nie zostać tylko czczą deklaracją lub opracowaniami wyłącznie na papierze.
Czy to nam się podoba, czy nie, biznes, żeby się zmienić, potrzebuje korzyści, a nie pohukiwania, że tak należy, że dla dobra wspólnego lepiej mieć mniej. I to jest w gruncie rzeczy kluczowe pytanie: kto to skuteczniej dowiezie, polityka czy nauka z technologią.