Gdybym tę historię zobaczył w kinie, pomyślałbym, że to nie jest możliwe.
Nie jest możliwe, żeby przystojny, wysoki i świetnie rokujący koszykarz pozbierał się po tym, jak usłyszał, że już nigdy nie będzie ani chodził, ani poruszał rękoma.
I nie jest możliwe, żeby w kraju, który przez kilka dekad udawał, że w socjalistycznym społeczeństwie nie ma niepełnosprawnych, zaczął własnymi siłami wydawać czasopismo i żeby znalazł sposób, jak je kolportować pośród tych, którzy nigdy nie schodzą do kiosku.
I nie jest możliwe, żeby zbudować z samej tylko pasji poważne przedsiębiorstwo, w którym zatrudnia się wedle jednego tylko klucza: odpowiedzialności za innych. Nie jest możliwe, żeby facet na wózku miał piękną żonę i choć ledwo porusza jedną dłonią, miał wystawę swoich obrazów w Muzeum Narodowym. Gdybym zobaczył to w kinie, tobym nie uwierzył. Ale przecież… znam tego człowieka.
Z Piotrem Pawłowskim, założycielem Fundacji Integracja, rozmawia Grzegorz Kapla
Kiedy pierwszy raz pomyślał Pan o odpowiedzialności?
W dniu, w którym siadałem na wózku pierwszy raz. Pomyślałem, że odtąd jestem zwolniony z odpowiedzialności.
Każdy by tak pewnie pomyślał.
Wypadek, utrata sprawności i to wszystko w tym momencie życia, kiedy mam już być dorosły, a ja nie mogę mieć na nic wpływu, bo straciłem sprawność.
Ma Pan alibi.
Tak. Zrzucam odpowiedzialność na innych. Kiedy złamałem kręgosłup, miałem 16 lat i myślałem, że cała reszta życia będzie nie w moich rękach, bo już nie jestem kreatorem, straciłem sprawność. Głowa mi mówiła, że ludzkie funkcjonowanie jest uzależnione wyłącznie od sprawności fizycznej. Z czasem zacząłem dochodzić do prawdy, dojrzewać do myśli, że jak ktoś nie ma w głowie, ten ma w nogach, a skoro nie mam w nogach, to powinienem mieć w głowie. I to był chyba moment, kiedy wziąłem odpowiedzialność. Na razie tylko za siebie. Odpowiedzialność za moje życie. W którymś momencie zaczęło mi zależeć, żeby jednak dalej żyć i funkcjonować.
Na początku nie zależało?
Nie. Wtedy sądziłem, że życie bez sprawności nie ma najmniejszego sensu. Jak żyć? Jak funkcjonować? Ja byłem koszykarzem przed wypadkiem, i to dobrze zapowiadającym się koszykarzem. Utrata sprawności, kiedy ma się 16 lat, w momencie kiedy planuje się przyszłość w oparciu o sprawność fizyczną i bycie aktywnym sportowcem, była katastrofą. Wszystko legło w gruzach. Kiedy chłopak rzuca dziewczynę, dziewczyna rzuca chłopaka, gdy się pojawiają różne aspekty cierpienia, wydaje nam się że nie poradzimy sobie dalej. Z drabiną cierpienia jest tak, że im wyżej wejdziesz, tym bardziej boli upadek. Ja zawędrowałem na tej drabinie bardzo wysoko: złamany kręgosłup. Obudziłem się w szpitalu i lekarz powiedział: „Sorry, Piotr, ale resztę życia trzeba przejechać na wózku, bo medycyna jest bezradna”. To nie jest takie proste, że sobie powiadasz: „Dobrze, Panie Boże, skoro mam jechać na wózku, to pojadę na wózku”. To tak nie działa.
Znam kilka osób, które potrafiły tak powiedzieć, ale myślę, że takich, którzy nie potrafili, nie mamy szansy nawet poznać.
Tak, bo te osoby siedzą w czterech ścianach, nie funkcjonują.
Więc nie mamy szans ich spotkać. To jak się właściwie Panu udało wyjść?
Poznałem dziewczynę, która tak jak ja skoczyła do wody, złamała kręgosłup i jej doświadczenia pomogły mi zrozumieć. Joni Eareckson. Była bardzo wierzącą dziewczyną, która postawiła sobie za cel w życiu, żeby nie narzekać na to, czego się nie ma, ale cieszyć się z tego, co jest. Za wszelką cenę się rozwijać. Odnaleźć talent i w odpowiedni sposób go później oszlifować. Została artystką. Wygłasza mowy motywacyjne. Mnie bardzo pomogła.
Z malarstwem było tak, że Pan szukał?
Ewidentnie było tak, że szukałem swojego miejsca i zacząłem malować. Przed wypadkiem w ogóle nie malowałem i wiem dlaczego: nie miałem czasu, bo grałem w koszykówkę. A po wypadku nie grałem w koszykówkę, było więcej czasu i człowiek zaczął podpatrywać, co mógłby robić. Pojawił się najpierw długopis w ustach i nauczyłem się pisać. Miałem cel w życiu, chciałem odpisać na list dziewczyny. Bo jak dziewczyna napisała do mnie list, to trudno mi było prosić kogokolwiek, a szczególnie mamę, żeby odpisała za mnie.
Dzisiaj są edytory cyfrowe.
Ja miałem wypadek 34 lata temu, komputery jeszcze nie istniały.
Atari już istniał.
Ale kosztował kupę pieniędzy. A to była Polska roku 1983. Musiałbym długo czekać. Nauczyłem się więc pisać ustami. Później się pojawił pędzel i w którymś momencie zaświtało mi, że skoro mogę malować, całkiem przyzwoicie to wyglądało, okazało się, że moje prace mogłem przedstawić innym. Jest światowy związek artystów malujących ustami i nogami w Lichtensteinie, który wspiera artystów malujących albo ustami, albo palcami stopy. No i pomyślałem, że może wyślę im swoje prace.
Jak Pan poznał takich artystów? Najpierw musiał Pan wyjść z domu?
Byłem na obozie rehabilitacyjnym i zobaczyłem, że jest chłopak, który maluje ustami. To był dla mnie sygnał. Też wziąłem ołówek w usta i zacząłem rysować. A potem zaczęło coś z tego wychodzić, moje prace poszły do Lichtensteinu i przyszła informacja, że zostałem stypendystą Światowego Związku Artystów Malujących Ustami i Nogami. A kiedy zostajesz stypendystą, to znaczy, że dostajesz co miesiąc stypendium we frankach szwajcarskich.
No tak, ale musisz odtąd odpowiedzialnie wziąć się do malowania.
Miałem czas, mogłem malować bez problemu i to stało się pewnego rodzaju nie tyle frajdą, ale też pasją, która do dzisiejszego dnia mi towarzyszy. Trzeba im wysłać kilka prac w ciągu roku, no i trzeba mieć wystawy.
W naszym kraju niełatwo mieć wystawę.
Pamiętam moje spotkanie z ówczesnym dyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie. Opowiedziałem mu, że muszę mieć wystawę, a on odpowiedział: „Wie pan co, panie Piotrze, w muzeum wystawiają raczej osoby, które…”.
Mają dorobek?
Mają dorobek i… zeszły już z tego świata. Żyjących artystów tutaj nie wystawiamy. A mnie zależało na tym głównym wnętrzu i głównym budynku, bo był dostosowany dla niepełnosprawnych, można było do niego wejść, były porobione już jakieś podjazdy i windy. I okazało się, że można taką wystawę zrobić. Dyrektor przystał w końcu na to, ale się tego obawiał. Bo w tamtym czasie wystawiany był równolegle Warhol, więc bał się, czy ktoś nas w ogóle odwiedzi. Okazało się, że Andy Warhol miał ponad sto tysięcy odwiedzających, a my doszliśmy prawie do dziewięćdziesięciu. To był niebywały sukces.
Skoro zaprosił Pan do wystawy swoich przyjaciół, to poczuł się Pan za nich też odpowiedzialny. Ma Pan taki rys, żeby ponosić odpowiedzialność za innych, zatrudnia Pan mnóstwo ludzi.
Zatrudnienie osób, które są w Fundacji Integracja, to jest zapraszanie do pewnych działań, które chciałbym w życiu zrealizować, przy moich ograniczeniach. Zaczynaliśmy od gazety, bo przecież Integracja zaczęła się od magazynu „Integracja”. Na początku składaliśmy magazyn u mnie w domu we dwóch. Za stypendium kupiłem komputer i okazało się, że na tym komputerze można łamać gazetę, prostą, czarno-białą. I tę gazetę zakładaliśmy z moim przyjacielem, też niepełnosprawnym chłopakiem, który był w trudniejszej i gorszej sytuacji ode mnie. Kiedy zaczęliśmy tę gazetę dystrybuować, to czytelnicy zaczęli do nas pisać listy. Okazało się, że jesteśmy potrzebni. Od tej pory musieliśmy nie tylko wydawać gazetę, ale też byliśmy odpowiedzialni za naszych czytelników, którzy się do nas zwracali z konkretnymi potrzebami, pytaniami i problemami.
Ale jak rozwiązaliście kwestię dystrybucji?
Wymyśliliśmy prosty sposób. Zaprzyjaźniliśmy się z fundacją, która miała transport dla osób z niepełnosprawnością w Warszawie. Później stworzyliśmy sieć. Mamy ponad tysiąc osób, które dostają paczkę „Integracji” i bezpłatnie na swoim terenie ją dystrybuują. Wszędzie, gdzie są osoby z niepełnosprawnością i ich rodziny. Znajdujemy osobę, która taką paczkę chce otrzymywać, i ona prowadzi dystrybucję. Dziś „Integracja” dociera do tych, którzy jej potrzebują. Budowaliśmy to przez lata. Są oczywiście możliwości prenumeraty, ale takie były nasze początki z gazetą. W którymś momencie okazało się, że musi powstać redakcja. Problem w tym, że ta redakcja nie była w stanie odpowiadać i odpisywać na wszystkie listy. I pojawiła się dziewczyna, która nie mówi, ale jest po polonistyce i genialnie realizuje się w pisaniu. Zaczęła odpisywać na listy. Było ich bardzo dużo. Kiedy ludzie się przekonali, że Anka odpisuje, nawiązały się relacje. W pewnym momencie nie dawała rady odpisywać na wszystko, więc założyliśmy centrum informacyjne. Specjalne centrum, które miało obsługiwać nie tylko naszych czytelników. Okazało się, że w naszym kraju był duży problem z pozyskaniem informacji. I nagle w Warszawie, a później w kilku innych miastach w Polsce staliśmy się pośrednikiem pomiędzy pracodawcą a osobą z niepełnosprawnością, która szuka pracy. Zaczęliśmy uczyć ludzi. I po drodze zaczęliśmy robić kampanie społeczne. Nadal widzę ludzi, którzy skaczą do wody tak jak kiedyś ja. Więc zrobiliśmy kampanię, która mówi o tym: nie skaczcie do wody, bo jest to niebezpieczne. Potem okazało się, że jest problem z parkowaniem na kopertach, więc zmieniliśmy prawo w ruchu drogowym, a mandat z 50 zł zwiększyliśmy do 500 zł.
Pamiętam, respons w Polsce był ogromny.
Potem ktoś nie mógł iść na wybory, bo leżał w domu. Więc tak długo rozmawialiśmy z PKW, że zmienili prawo wyborcze i można głosować korespondencyjnie.
Zmieniacie rzeczywistość.
Zmieniamy rzeczywistość, czyli bierzemy odpowiedzialność we własne ręce za tych, którzy nie mogą tego zrobić sami, i za tych, którzy nie bardzo wiedzą, jak zmieniać przepisy, zachowania, postawy… Zrobiliśmy dużo kampanii, które zmieniają postawy ludzi w stosunku do osób z niepełnosprawnością. I okazuje się, że to jest pewnego rodzaju działanie, które jest z jednej strony potrzebne, ale też przynosi pozytywne skutki.
Warto było nie czekać, ale nauczyć się pisać ustami.
Cały czas myślę, że może medycyna w końcu odkryje sposób, żeby mój rdzeń kręgowy jakoś uaktywnić. Ale to prawda, szkoda mi było czasu na czekanie, aż lekarze coś wymyślą, bo bym czekał trzydziesty czwarty rok. W tym czasie dokonało się tyle fajnych rzeczy, uczestniczyłem w tylu działaniach, spotkaniach, szkoda byłoby to stracić.
Zastanawiał się Pan z czego wynika to, że jedni ludzie mają siłę , żeby się pozbierać, a inni nie, nawet jak ich rzuci dziewczyna?
Myślę, że to kwestia wartości. Jak wspomniałem o tej drodze, o tej drabinie cierpienia, jak się znalazłem na samej górze, to faktycznie w którymś momencie w szpitalu sobie pomyślałem, że trzeba spadać z tego świata, co ja tutaj będę robił. Pewnie na szczęście nie mogłem sobie sam pomóc i krzywdy zrobić, ale w pewnym momencie to się pojawia w głowie. Jestem człowiekiem wierzącym i to nie o to chodzi, żeby spierać się z Panem Bogiem. Musiałem zaakceptować fakt, że sam skoczyłem do tej wody i sam sobie ten kręgosłup uszkodziłem. Trudno mieć pretensje do kogokolwiek, bo w końcu sam sobie to zafundowałem. I w momencie, w którym człowiek stara się wierzyć i bardziej cieszyć się z tego, co zostało, niż narzekać, co się straciło, to jest pewnego rodzaju dla mnie przesłanie, żeby móc robić dalsze kroki. Dla mnie ważni w tym wszystkim byli rodzice i przyjaciele. Jeśli się ich ma, to łatwiej znosić pojawiające się problemy.
Wyobrażam sobie, że pojawia się takie myślenie ̶ dlaczego ja, wrażenie niesprawiedliwości czy nieadekwatności tego, co mnie spotyka. Jak sobie z tym poradzić?
Pewnie można by było tak do tego podejść, ale z drugiej strony, jak niektórzy mówią, trudno narzekać, że się ma pod górę, skoro się idzie na szczyt. Są różne szkoły, te trudności mogą nas jeszcze wzmacniać.
Ale miał Pan 16 lat, nie był Pan przygotowany mentalnie do tego, żeby się zderzyć z tą drabiną cierpienia.
Pewnie tak, ale pojawiły się od razu autorytety. Wspomniałem o tej dziewczynie, pojawiają się przyjaciele, którzy ciągną za uszy. Ja szybko trafiłem do szkoły po wypadku.
No tak, przecież była matura.
Była matura, dla mnie w ogóle okres ogólniaka był niesamowity. Nie było wtedy szkół integracyjnych, nie było szkół dostępnych. Nauczyciele przychodzili do domu i mieli jednego Pawłowskiego do odpytania. I wtedy zawsze trzeba było być przygotowanym. Nigdy wcześniej tak się nie uczyłem. Głupio było być nieprzygotowanym, gdy nauczyciel przychodził do domu.
Czyli ambicja?
No tak, jak się pojawia nauczyciel twarzą w twarz… w klasie mamy taką sytuację, że spyta bądź nie, a tu nie ma szans. Jeśli powiedziało się a, jeśli w pewnym momencie chciało się uczyć, to potem trudno się było wycofać. Oczywiście równie dobrze można by powiedzieć, po cholerę mi ta szkoła… Ale jeśli widziałem w tym wszystkim sens, to warto skończyć ogólniak, potem pójść na studia. Ja o mały włos nie zrobiłem doktoratu. Ale ten doktorat w niczym nie byłby mi potrzebny. W tym czasie zaczęła się już Integracja i wtedy też zacząłem dokonywać wyborów. Nie to, co bardziej będzie przydatne, tylko co, biorąc pod uwagę policzalne życie i czas, w którym tutaj jesteśmy na świecie, w co warto zainwestować. Kwestia wyboru.To było 34 lata temu, czyli to było w czasie stanu wojennego. W socjalizmie nie było miejsca dla niepełnosprawnych.
To prawda. Były pewnie jakieś spółdzielnie inwalidzkie. Wtedy też funkcjonowały nazwy „inwalida”, „kaleka” od których obecnie uciekamy. Ale pokazując, że to jest człowiek drugiej kategorii, wymagający pomocy, niesamodzielny życiowo, zaczęliśmy dla niego zbierać środki… Kwestia charytatywności czasami mnie irytuje, bo często do dziś mówi się o niepełnosprawności właśnie przez pryzmat bólu, płaczu, cierpienia, charytatywności. Nie pokazuje się, że może być inaczej. Przecież ja jestem szefem 50-osobowego zespołu fachowców, jestem za nich odpowiedzialny i niepełnosprawność mnie z tego nie zwalnia.
Nie ma handicapu.
Nie ma. Choć z drugiej strony znam wiele osób, które wykorzystują swoją niepełnosprawność. Wykorzystują ją do osiągnięcia jakichś swoich celów w życiu. Mam czasami wrażenie, że ludzie myślą, że ja nie siedzę na tym wózku, tylko mogę z niego w każdej chwili wstać. Tak też jestem traktowany. Co jest bardzo miłe i bardzo mi schlebia, ale z drugiej strony ja też mam ograniczenia. Jak dzwoni do mnie dziennikarz i mówi: przyjedzie pan do telewizji śniadaniowej, pytam się: na którą, no na 7. To ja pytam, czy nie możemy później, bo żeby do pana przyjechać na 7, to ja muszę wstać o godzinie 4.30. Wtedy musi wstać moja żona, musi przyjść druga osoba, żeby pomóc mnie posadzić na wózek, muszę się ubrać, potem mój kierowca. Trzy osoby zaangażowane, żebym ja był u pana na 7, na te 6 minut w telewizji śniadaniowej . I wtedy ludzie mówią: aha, to ja nie jestem z panem nic w stanie zrobić… Prawda, sam się nie napiję, sam się nie ubiorę, ale umiem pracować po 12 godzin. Sam sobie podniosłem bardzo wysoko poprzeczkę i jestem absolutnie świadomy, że mógłbym tak dużo od siebie nie wymagać, bo zbudowałem doskonały zespół. Ale mnie to wciąż kręci. I mam taki przywilej mówienia o tym mocno. Mam mnóstwo ograniczeń, naprawdę wielu rzeczy nie mogę zrobić samodzielnie i gdybym w ten sposób podchodził do siebie czy do życia, tobym siedział w czterech ścianach i pewnie bym malował. Ale odkryłem, jak to Konfucjusz mówił: znajdź sobie pracę, którą kochasz, a nie będziesz pracował ani jednego dnia. Nie mam szefa nad sobą, to też jest bardzo komfortowe. Mogę mówić, że robię dużo rzeczy, podczas gdy przecież robi je cały zespół.
Zespół, który jest Pana autorskim tworem.
Przychodzą tutaj ludzie biznesu i otwierają oczy ze zdumienia: wow, ja mogę wreszcie coś zrobić, ja mogę coś po sobie zostawić, mogę mieć na coś wpływ, mogę mieć ogromną przyjemność z pracy.
O tym Pan myślał? Decydując się na to, żeby jednak walczyć 34 lata temu, żeby zmienić coś na świecie? Kiedy to się pojawiło?
Przy zakładaniu gazety, choć pewnie byłem kompletnie tego nieświadomy. W 1994 roku, jak zdecydowaliśmy się z Włodkiem na założenie gazety, szukaliśmy pomysłu, jak wypełnić czas. Obaj byliśmy wtedy już po studiach. Mnóstwo ludzi z niepełnosprawnością kończy studia w obecnie, bo uczelnie i akademiki są superdostosowane. Ale po ukończeniu studiów w ogóle nie myślą o tym, żeby podjąć pracę. Tylko wracają gdzieś tam do swoich czterech ścian i żyją z renty. Ja wtedy miałem inny pomysł. Tak samo jest wśród osób pełnosprawnych. Bo to nie jest kwestia niepełnosprawności, to jest kwestia ograniczenia w myśleniu. Pełna zgoda, bo to pokazuje, że my nie jesteśmy z innej planety.
Czy mamy prawo wymagać od ludzi, żeby zmieniali świat, żeby byli przedsiębiorczy? Może oni są szczęśliwi w tym, że żyją w swoim bezpiecznym świecie.
Każdy ma swoje wybory. Ja mam taką zasadę, że ci, co mogą, niech podejmą tę próbę. Nie jesteśmy skazani tylko na nicnierobienie. Wręcz przeciwnie, jesteśmy powołani do tego, żeby wykorzystać swoje talenty. Ja już mam taką szkołę, taki warsztat, że bym w każdym dostrzegł różne możliwości, i trzeba to wykorzystać.
Ma Pan takie biblijne podejście: jeżeli masz talent, to twoim obowiązkiem jest z niego korzystać.
Szlifuj, szlifuj charakter. Nie każdy może, bo są osoby z różną niepełnosprawnością. W przypadku dużych, głębokich upośledzeń, nie każdy może pójść do pracy, nie każdy może pójść do szkoły itd. Są różne historie, ale ci, co mogą, to mówię i to podkreślam, ci powinni mocno się zastanowić.
Ponieść karę?
Nie, nie absolutnie, nie ma za co. Muszą się tylko zastanowić i odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tego nie robię.
Brak woli jest problemem naszych czasów. Już pewnie w milionach można liczyć młodych ludzi, którzy żyją tylko w wirtualnym świecie i nie mają woli zrobienia czegokolwiek poza social mediami, poza grą, poza czekaniem na wirtualną rzeczywistość. Nie chcą zmieniać świata. To jest jakaś niepełnosprawność nowych czasów.
Moim zdaniem to jest związane z trendami, których jesteśmy świadkami, zachowaniami, pewnie modą, na którą nie mamy wpływu. I to jest też kwestia nauczycieli, wychowawców, rodziców, autorytetów. To nie jest tak, że wszyscy młodzi ludzie są tacy.
Kiedyś, żeby coś osiągnąć, trzeba było być kimś. Dzisiaj wydaje się, że wystarczy tylko dobrze wyglądać.
Z moich doświadczeń, moich spotkań z młodzieżą wynika coś innego. Dziś młodzi ludzie potrzebują spotkań z ludźmi doświadczonymi i mającymi coś do powiedzenia. Jestem często zapraszany do szkół i podczas tych spotkań widzę, jak rodzi się w nich refleksja: „kurde, mam dwie sprawne ręce, mam dwie sprawne nogi, mogę wszystko, a nie radzę sobie z tym, że dziewczyna mnie rzuciła”? Widzę, jak wracają myślą do tej drabiny cierpienia i zaczynają dostrzegać poziom, który upoważnia do narzekania na los. Zła ocena nie upoważnia do depresji i do narzekania na świat. Brak refleksji nad własnym losem wynika z tego, że brakuje nam punktu odniesienia. A tego punktu nie mamy, bo jesteśmy zbyt zapatrzeni w siebie. Nie dostrzegamy innych. Ale wystarczy sprawić, żeby ludzie zaczęli dostrzegać innych i wtedy swój własny los widzą we właściwym świetle.
To znaczy?
Zaczynają brać odpowiedzialność za samych siebie, za swoich bliskich, za przyjaciół. Odpowiedzialność sprawia, że odsuwamy myśl o depresji, o tym, żeby sobie zrobić krzywdę. Nie żyjemy na bezludnej wyspie, ale w grupie, w rodzinie. Uczestniczymy we współprzeżywaniu świata z tymi, którym jesteśmy bliscy. To jest bogatsze, szczęśliwsze, ale rodzi potrzebę odpowiedzialności. Warto spotkać w życiu kogoś, kto nam to uświadomi.
Pan spotkał tę amerykańską pisarkę.
Tak. Zawdzięczam to spotkanie rodzicom, bo w tamtym czasie chwytali się każdej okazji, żeby znaleźć sposób na moje uzdrowienie. Pomogło, że jesteśmy z Warszawy. Bo duże miasto daje więcej szans niepełnosprawnym: dostęp do szkoły, do uniwersytetu, do kina i do teatru. W małym miasteczku albo na wsi nie miałbym z pewnością takich możliwości. Tymczasem, choć czasy były zupełnie inne i choć miasto było nieprzygotowane, żeby niepełnosprawny mógł się po nim samodzielnie poruszać, to ja właściwie mogłem się poruszać swobodnie: wystarczyło dwóch kolegów, żeby mnie dokądś wyciągnąć. Byli potrzebni, żeby wstawić wózek do autobusu i żeby go potem wyciągnąć, albo żeby mnie wnieść po schodach. Kiedy słucham opowieści młodych ludzi na wózkach dziś, to myślę, że nie zrozumieliby, gdybym im powiedział, jak było ćwierć wieku temu.
Ale mieliśmy opowiedzieć o Joni Eareckson Tada…
Mama, chwytając się każdej nadziei, odwiedziła Dom Polonii. Był tam akurat pewien pastor z Kanady i opowiedział jej o Joni. Akurat przyjeżdżała do Polski promować swoją książkę. Był 1983 rok. A ona przyjeżdżała za Żelazną Kurtynę. Spotkanie odbyło się w kościele. Niepełnosprawna dziewczyna mówiła: „W rękach Pana Boga czuję się doskonałym, skutecznym narzędziem do opowieści, że w życiu zdarzają się nam różne sytuacje, czasami dramatycznie trudne, ale mamy wszystko ,co potrzeba, żeby sobie z nimi poradzić”. To był dla mnie decydujący moment w życiu. Zobaczyłem światło w czeluści. Oto ktoś, kto jest w sytuacji bardzo podobnej do mojej, potrafił sobie poradzić. Zobaczyłem, że to jest możliwe. Stała się moją inspiracją na całe życie.
Dowiedziała się o tym?
Oczywiście, spotykamy się i mamy kontakt. Byłem u niej trzy razy, a ona była w Polsce na moje zaproszenie. Wydaliśmy nawet jej książkę. Była ogromną inspiracją w podejmowaniu wyzwań. Robimy poważne przedsięwzięcia, na przykład Wielką Galę Integracji dla dwóch i pół tysiąca gości i konkurs „Człowiek bez Barier” dla ludzi, którzy doskonale sobie radzą i stają się inspiracją dla innych, mimo że są niepełnosprawni. Galę konkursu organizowaliśmy na Zamku Królewskim w Warszawie już po raz czternasty. Obie imprezy są naprawdę na wysokim poziomie…
Bariery. Skąd się biorą? Studiował Pan filozofię, więc może jest Pan już blisko odpowiedzi?
Poznałem kiedyś kogoś, kto ich nie miał. Byłem w supermarkecie. Podjechał do mnie czterolatek na małym trójkołowym rowerku. Zlustrował mój wózek. Zrozumiał, że sam jeździ, a potem powiada do mnie: zamień się. I daje mi swój rowerek. To był człowiek bez barier, ale za chwilę podbiegła mama, powiedziała: „Przestań pana zaczepiać” i dała mu klapsa.
Nauczył się czegoś o barierach…
Obaj się nauczyliśmy. Bariery mają ci, którzy się nie znają, którzy nie mieli nigdy kontaktu z kimś niepełnosprawnym. Dzieci ze szkół integracyjnych zachowują się zupełnie inaczej, niż myśmy się zachowywali w ich wieku, nie mając żadnego kontaktu z ludźmi na wózkach. Właściwie tym się niejako zajmujemy w Fundacji Integracja, umożliwiamy kontakt, spotkania. W tym upatrujemy własną odpowiedzialność. Żeby wychowywać, nie, to złe słowo wychowywać, żeby edukować.
Wychowywać w pewnym sensie też, skoro odwiedza Pan szkoły, to się pewnie odciska i w tej sferze. Wskazanie miejsca w drabinie cierpienia jest wychowawcze.
Może bywa inspirujące. Wychowanie to długotrwały proces. Wolę powiedzieć, że edukujemy. Od dziesięciu lat spotykamy się z architektami na Politechnice Warszawskiej, żeby się przekonali, jakie tak naprawdę są problemy z dostępnością wózków. Nie mówimy o szerokości drzwi i nachyleniu podjazdów. Mówimy o tym, jak zrozumieć ludzi, którzy poruszają się zupełnie inaczej. Bo dane techniczne wózka mogą sobie łatwo zdobyć, a nam chodzi o zmianę ich sposobu myślenia. Podam przykład, ludzie często zapraszają mnie na różne gale i oficjalne imprezy. Zawsze pytam, czy miejsce jest dostępne. Jeśli nie jest – nie jadę. Ostatnio byłem w Krakowie. Miejsce było dostępne, ale musiałem się zatrzymać w hotelu. Zadzwoniłem tam i dowiedziałem się, że posiadają pokoje dla niepełnosprawnych i że są przygotowane do samodzielnego poruszania się ludzi na wózkach. Ale dopytuję. Na którym piętrze? Na pierwszym. Czy jest winda? Cisza w słuchawce. A potem słyszę: „Niestety, nie mamy windy”. I to pokazuje sposób myślenia, który staramy się przepracować. „Wniesiemy pana po schodach, nie ma problemu”. Jest problem. Rozumienie niepełnosprawności nie polega tylko na tym, że zbieramy na wózek dla biednej Oli, ale na zaakceptowaniu, że nie nosi się mnie po schodach. Innych przecież się nie nosi, prawda? Tymczasem jaki jest obraz niepełnosprawnego w mediach? Albo jakiś wyciskacz łez, tragedia i narodowa zbiórka funduszy, albo na drugim biegunie – herosi. Niewidomy na szczycie Everestu. To piękne, inspirujące historie, zgoda. Ale co z tym środkiem? Co z tymi, którzy pozakładali rodziny, normalnie żyją i pracują? Oni nie pasują do tego medialnego wzorca, a przecież to oni stanowią większość. Ludzie bez kompleksów.
Jak Jasiek Mela.
To dobry przykład, ale nie jest to przykład „środka”. Chodzi mi o normalną codzienność. Kiedy rozmawiam z przedsiębiorcami o zatrudnieniu niepełnosprawnych, to słyszę: „Dobrze, a kiedy przyjdzie na rozmowę kwalifikacyjną, o co mogę pytać, żeby nie urazić”? Znów natykamy się na barierę. A trzeba być jak ten chłopiec, który pyta „zamienisz się”?
Lęk tworzy bariery, a dzieci nie mają lęku.
Dokładnie. Ale ponieważ ktoś, w poczuciu odpowiedzialności, powinien był wziąć na siebie ciężar edukowania: „co wypada, a czego nie wypada”, to myśmy to wzięli na siebie. Jesteśmy odpowiedzialni, ponieważ mamy ekspercką wiedzę. Z zakresu architektury, ale też konstruowania serwisów internetowych. Sporo nad tym obecnie pracujemy. Wiedział pan, że niektóre serwisy mają taką konstrukcję, że niewidomy, żeby skorzystać z usług banku, musi wysłuchać wszystkich słów zapisanych na stronie WWW, bo dopiero na samym końcu usłyszy „kredyty”? Musi słuchać przez pół godziny historii banku i poznać cały zarząd oraz misję firmy, zanim znajdzie coś, co widomemu zajmuje ułamek sekundy. Niewidomi korzystają z internetu w specyficzny sposób. Nie używają myszki, tylko klawiszy. A serwisy są przygotowane dla użytkowników operujących myszką. Niewidomi są wykluczeni z internetu, bo nie używają myszki, ale muszą usłyszeć każde słowo. Ta bariera jest łatwa do likwidacji, jeśli zaczniemy inaczej konstruować strony WWW.
Jak to?
Wystarczy stosować metodę nagłówkową. Czytnik odczytuje nagłówki, a niewidomy szybko wchodzi w miejsce, które chce zobaczyć. Otwiera kolejne okna. Jeśli nie ma metody nagłówkowej – musi wysłuchać całej zawartości strony, zanim znajdzie to, czego szuka. Dla widzącego użytkownika różnicy praktycznie nie ma. Dla niewidzącego jest kolosalna. My wiemy, jak prawidłowo zbudować serwis, i dzielimy się tą wiedzą z twórcami stron. Tak widzę nasze działania w praktyce. I udaje nam się zmieniać świat. Jeden z czołowych banków, zmieniając swój serwis internetowy, zapomniał o niewidomych i wykluczył ich z dostępu do swoich kont, bo czytniki kompletnie się w nowej formule gubiły. Przypomnieliśmy, że w internecie dokładnie jak w przypadku architektury dostępność jest kluczowym zagadnieniem.
I co?
Bank przebudował serwis i stał się dostępny.
Z architekturą to dziś nie ma już chyba kłopotów, w każdym razie z tą nowoczesną?
Właśnie są. Nowy obiekt, szerokie podjazdy, windy dla niepełnosprawnych, ale kolorystyka taka, że niedowidzący nie jest w stanie dostrzec… szyby. A powinna być przecież oznakowana.
Pracujecie nad tym?
Tak. Pracujemy z ministerstwem nad odpowiednimi przepisami.
Więc urzędnicy nie muszą was lubić.
Dlaczego?
Przysparzacie im zajęć.
Ale jesteśmy bardzo konsyliacyjni i nie jesteśmy roszczeniowi. Dlatego nam się udaje. Udało nam się cały Sejm otworzyć dla wszystkich. Przecież poseł na wózku nie mógł wcześniej wjechać na mównicę, a to należy do obowiązków posła. My nie atakujemy, nie domagamy się, nie protestujemy i nie krzyczymy. My pokazujemy, jak jest. A kiedy ktoś zrozumie problem, to nie ma przecież powodu, żeby go nie pomógł rozwiązać. Wolę negocjować i udowodnić, że to nie jest widzimisię Pawłowskiego.
Ale ma Pan warsztat, jest Pan przedsiębiorcą i ma Pan wykształcony warsztat negocjacyjny. Niektórzy z tych, co krzyczą, warsztatu po prostu nie mają.
Podejrzewam, że gdyby coś działo się mojej rodzinie, to jak wszyscy chwytałbym się brzytwy, wzywał na pomoc dziennikarzy. Ale ja negocjuję w sprawach publicznych. To wymaga użycia innych narzędzi. Rozumiem, że na decyzje polityków potrzeba czasu. Biorę to pod uwagę i ten czas im po prostu daję. Nauczyliśmy się w „Integracji”, że potrafię być w tym skuteczny i często się zajmuję działaniami na zewnątrz. Jest to z korzyścią dla wszystkich, dla mnie pewnie mniej, bo ja bardzo lubię być tutaj. Lubię ludzi, z którymi pracuję. Nie chce przez to powiedzieć, że mój zespół nie dałby sobie rady beze mnie, są od strony organizacyjnej doskonali. Ale odkryliśmy po prostu, że przydaje się moje doświadczenie z niepełnosprawnością. Właśnie przygotowujemy dużą kampanię na temat usług przez internet, nawet wielkie serwisy sprzedażowe mają serwisy niedostosowane dla niepełnosprawnych. Dziś każdy już rozumie, że człowiek na wózku nie wjedzie po schodach na piętro. Ale brakuje nam wyobraźni, jak niewidomy błądzi w sieci. A przecież nie musi błądzić. Moja obecność na takich spotkaniach przydaje się właśnie w takich momentach, kiedy trzeba uruchomić wyobraźnię. Odłączam myszkę i mówię – proszę, radźcie sobie teraz.
Może łatwiej skonstruować odpowiednią myszkę?
Oj, nie. Bo rozwiązania dla niepełnosprawnych pomagają żyć każdemu. Dokładnie tak jak z podjazdem dla wózków – korzystają z nich matki pchające wózki dziecięce, a z windy dla wózków korzystają ludzie starsi. Szukamy rozwiązań dobrych dla wszystkich. W internecie jest podobnie. Metoda „Design for all” służy każdemu. Jeśli strony będą miały odpowiednią paletę barw, to nie tylko niedowidzącym to pomoże, ale także osobom starszym, które nie będą musiały wysilać wzroku. My nie operujemy przypuszczeniami, mamy wiedzę i możemy się nią podzielić. Wiemy, jakiej wielkości powinna być czcionka, żeby nie budowała barier. Powoli przekonamy o tym też projektantów.
Jest Pan niezwykłym optymistą.
Bo nie opłaca się w życiu inna postawa. Wypadek bardzo mnie zmienił. Nauczył mnie najpierw pokory, bo już nie pobiegnę. A potem cierpliwości, bo skoro nie mogę pobiec, to może jest jakiś sposób, żeby pójść. I współpracy, bo wtedy świat nie był przystosowany dla niepełnosprawnych w nawet małym stopniu. Nauczyłem się więc polegać na innych i korzystać z ich pomocy. I jasno formułować oczekiwania. Nazywać wyzwania i znajdować rozwiązania. Nauczyłem się, że muszę być wśród ludzi, że nie mogę, tak jak próbowałem, być tłumaczem z japońskiego.
Słyszę, jakby wypadek był rodzajem powołania.
Z całą pewnością pozwolił mi dostrzec moje talenty. I z całą pewnością wykorzystałem je lepiej, niż gdybym został koszykarzem. Zdaję sobie sprawę z ograniczeń, ale czasami myślę, kim bym został po moim technikum samochodowym. Dzisiaj wciąż naprawiałbym auta albo był emerytowanym sportowcem narzekającym na kolana, bo to trudny sport. Z całą pewnością nie zrobiłbym w życiu aż tyle, ile zrobiłem, siedząc na wózku.
Nie wiadomo. Być może Pańskie cechy ujawniłyby się niezależnie od wszystkiego.
Wbrew pozorom zdecydowanie mniej zmarnowałem czasu, bo szybko dojrzałem i nauczyłem się wykorzystywać maksymalnie moje możliwości. Dlatego że nagle stały się bardzo ograniczone. Wystarczyło na zrobienie gazety. A potem telewizji, przedsiębiorstwa, fundacji, działań edukacyjnych, eventów… Najważniejsze, że nauczyłem się być odpowiedzialny. I że nic z tej odpowiedzialności nie zwalnia. Odpowiedzialności za własny rozwój, rozwój ludzi, z którymi pracuję, i za tych, dla których pracuję. Nie zwalnia z tego wypadek, nie zwalnia paraliż, dlaczego miałoby zwalniać cokolwiek innego? Chodzi o to, żeby tego paraliżu nie mieć w głowie.