Miałem ostatnio sporego pecha i jednocześnie bardzo, bardzo dużo szczęścia – jak to się mówi, więcej szczęścia niż rozumu. To celne stwierdzenie: gdybym oparł się wyłącznie na swojej logice, mógłbym po uszy (i nieodwracalnie) ugrzęznąć w zdrowotnym problemie. Tak się jednak nie stało, ponieważ… ktoś wyszedł poza granice swojego obowiązku. A wcale nie musiał.
Wyglądało to na coś zupełnie standardowego: poczułem się źle i poszedłem do lekarza. Zostałem następnie wysłany na badania, które zrobiłem od ręki. Po odebraniu wyników pojechałem do domu, po czym zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe. Z miejsca, gdzie zrealizowałem badania, otrzymałem telefon z drugą analizą (wykonaną wyłącznie z inicjatywy punktu diagnostycznego) i wskazaniem, abym natychmiast udał się do szpitala. Na tym jednak nie koniec, bo ludzie, którzy przejęli się moimi wynikami, sprawdzili dostępne opcje, dokładnie mną pokierowali, asystowali mi przez kilka godzin. Gdybym pojawił się na oddziale parę dni później, mogłoby być niewesoło. Jest to uczucie tym bardziej przejmujące, że wizyta w szpitalu nie przyszła mi po badaniach w ogóle do głowy.
Mieć wpływ
Najważniejsze w tej historii jest to, że ludzie, którzy mi pomogli, naprawdę nie musieli tego robić. Nie wchodziło to w zakres ich obowiązków. Być może jednak w ich odczuciu (zapytam o to przy najbliższej okazji) cała ta sytuacja wiązała ich w zakresie szczególnie pojętej odpowiedzialności. Za co? Może za możliwy wpływ? Może za ewentualne zaniechanie?
Już w XVIII wieku Edmund Burke, irlandzki filozof i polityk pisał, że zło triumfuje w obliczu bezczynności dobrych ludzi. Jest w tym oczywiście bardzo dużo prawdy, ale z drugiej strony trzeba z pokorą przyznać, że moralna słuszność jest zazwyczaj niewystarczającym argumentem, aby przekonać nieprzekonanych do wyjścia poza kokon ograniczonego do minimum obowiązku. Najczęściej robimy tyle, ile musimy, dobrowolne rozszerzenie odpowiedzialności, przejmowanie się ponad miarę, szczególnie jeśli wymaga ono angażujących aktywności, jest domeną zdecydowanej mniejszości. Tym bardziej, że odpowiedzialność często wymaga poświęcenia, rezygnacji z czegoś – i wcale nie musi być to ofiarność, o jakiej czytamy w literaturze romantycznej czy słyszymy na lekcjach historii. Zacząć można od czasu, który trzeba przeznaczyć na zainteresowanie drugą osobą, a którego ciągle nam przecież tak koszmarnie brakuje. To skuteczny argument, ale jest coś głębszego.
Nie moja sprawa, nie moja odpowiedzialność
Całkiem sporo ludzi uważa, że najwłaściwsza strategia życiowa polega na stałym, metodycznym odcinaniu się. Twierdzą, że poczucie odpowiedzialności to naiwność – zatruwające życie i nieuzasadnione niczym domniemanie społecznej misji. W gruncie rzeczy łatwo jest uzasadnić, że to faktycznie klucz do w miarę spokojnego życia, które za podstawę bierze rozpraszanie naddatków obowiązkowości, związanych z tym przykrości, a może nawet i przypuszczalnego poczucia winy. “Nie moja sprawa, nie moja odpowiedzialność” – zdają się mówić. Różne są pewnie podłoża takiego rozumienia świata, od orientacji czysto cynicznej, przez strach i brak wzorców, po zmęczenie dotychczasowym przejmowaniem się. Tak samo pogmatwane jest wcielanie w życie zaangażowania, brania na siebie odpowiedzialności – z całą pewnością nie jest to zerojedynkowe, wszakże nie można nieustannie zajmować się wszystkim i wszystkimi.
Mimo powszechnej znieczulicy życie wcale nie przestało boleć
– nie pamiętam kto jest autorem/autorką tych słów (niestety nie ja), nie pamiętam, gdzie i kiedy usłyszałem to zdanie po raz pierwszy.
Co jakiś czas wraca ono do mnie i po ostatnich wydarzeniach ponownie sobie o nim przypomniałem. Zamykanie się w sobie jest groźne, tym groźniejsze, że mamy, jak sądzę, cokolwiek wątłą aparaturę perswazyjną przeciw obojętności. Możemy odwoływać się do przyzwoitości, solidarności, empatii, ale kategoryczny brak wspólnoty, wartości bardzo utrudnia zgodę w zakresie moralności (o ile jej w ogóle nie przekreśla). Uniknąłem poważnych konsekwencji dlatego, że po drugiej stronie znaleźli się ludzie nieznieczuleni, uważni, aktywni (inicjatywa wyszła od nich), niedogmatyczni i niezrutynizowani. Równie dobrze badania mogłem przeprowadzić gdzieś indziej i efekt też mógłby wyglądać inaczej.
Często zdarza mi się podkreślać, że sfera publiczna nie może opierać się na heroizmie, pasji, bohaterstwie jednostek, że entuzjastki i entuzjaści nie wystarczą do podtrzymania jakichkolwiek masowo działających instytucji (pozostają zawsze w mniejszości). Czasami jednak o naszej pomyślności decyduje indywidualne, przypadkowe splątanie, gdzie niewypowiedziana potrzeba spotyka się z bezinteresowną gotowością, ryzyko ugładzane jest przez wiarygodność i kompetencję, zaufanie nie okazuje się ślepe, a odpowiedzialność wychodząca poza obowiązek potrafi uratować zdrowie. Tyle w kwestii pokrzepienia. Teraz przestroga. Podskórnie czuję, że to z kolei moja odpowiedzialność.
PS: Jeśli odczujesz nagłe (np. po przebudzeniu) pogorszenie słyszenia po jednej stronie, będziesz miał wrażenie przytkania i zalegania czegoś w uchu, a wszystkiemu towarzyszyć będą piski, szumy i dzwonienie – od razu udaj się na SOR. Płukanie, czyszczenie mechaniczne czy wyspanie się nie pomoże, jeśli źródłem objawów jest tzw. nagła głuchota. Zdarza się co prawda tylko kilkadziesiąt razy na 100 tys. przypadków, ale kiedy już człowieka dopada (najczęściej w wieku 40-50 lat), nie ma żartów. Brak natychmiastowego leczenia może doprowadzić do nie nieodwracalnej utraty słuchu w jednych uchu. Jedyny słuszny wybór to szpital.