Jaka jest geneza ekofeminizmu?
Pytanie o początki jest tylko pozornie proste. Lata 70., ale nie jestem pewna, czy tylko we Francji. Oczywiście Françoise d’Eaubonne zaproponowała termin (w 1974 roku, w książce Le féminisme ou la mort), który się przyjął, ale były także inne impulsy. Lata 70. to czas dużej aktywności obrońców przyrody w różnych częściach świata. Mamy słynny ruch kobiet Czipko w Indiach i silne zaangażowanie kobiet z Uttar Pradesh, które skutecznie przeciwstawiły się deforestacji, a tym samym powiedziały „nie“ rządowi zezwalającemu wielkiemu przemysłowi na wycinkę drzew.
Jedna z lokalnych wiejskich liderek Gaura Devi miała powiedzieć podczas blokady: „Las jest naszą matką. Zastrzel najpierw mnie, zanim go zetniesz”.
W kontekście tamtych lat to nawet nie musiała byłć metafora. W czasach, kiedy Indie zaczęły podążać drogą intensywnej modernizacji, na wsiach to kobiety były odpowiedzialne za uprawę ziemi i wyżywienie rodzin. Z czasem aktywność ekologiczna przyniosła także palące pytania o status kobiet w społeczeństwie, dziedzictwo kolonializmu itp. Podkreślam ten aspekt, bo w oderwaniu od konkretnego kontekstu łatwo to przeoczyć i skupić się głównie na metaforycznym, duchowym przesłaniu. Źródła indyjskie wskazują, że historia ruchu ma dłuższą historię i sięga XVIII wieku, kiedy członkinie społeczności małej wsi w Rajastanie pod wodzą Amrity Devi Bishnai rzeczywiście oddały życie w obronie drzew. Zresztą i dzisiaj mamy do czynienia ze znakomitymi inicjatywami zlokalizowanymi poza światem, który jesteśmy przyzwyczajeni postrzegać jako przodujący. Wspominam o źródle indyjskim także dlatego, że najważniejszy głos w ekofeminizmie, pozostający w kontakcie z praktyką, należy właśnie do aktywistki z Indii Vandany Shivy.
Nie sposób też pominąć wpływów amerykańskich i ważnej książki Rachel Carson „Silent Spring“ wydanej w latach 50. (o wpływie na środowisko naturalne niekontrolowanego użytku pestycydów), od której zaczął się zapowiadający ekofeminizm typ refleksji. Później pojawił się w Ameryce feminizm drugiej fali. Można sięgać jeszcze głębiej, do początku feminizmu, do czarnego feminizmu, ale nie chcę tu przywoływać szczegółów całej skomplikowanej historii, chcę tylko powiedzieć, że tych początków było wiele.
Najważniejsze punkty odniesienia?
Akty niszczenia i obrony przyrody. Nierówności społeczne i ekonomiczne.
Niszczenie środowiska naturalnego i przemoc wobec kobiet mają to samo źródło?
Tak, historycznie rzecz biorąc, to najważniejszą opowieścią była ta o współzależności dyskryminacji ze względu na płeć i niszczenia przyrody. Pewien określony typ kultury doprowadził do dyskryminacji wszystkich tych, którzy nie mieszczą się w profilu władzy. Ten typ kultury też spowodował, że o przyrodzie myśli się w kategoriach zasobów a nie w kategoriach procesów życiowych.
Czy można powiedzieć, że środowiskiem najbardziej sprzyjającym ekologicznemu myśleniu o świecie jest ruch feministyczny?
To może byłoby zbyt proste, bo takich środowisk jest wiele, mamy przecież także ruch ekologiczny. Sądzę jednak, że możemy mówić o przecinaniu się tych inicjatyw, budowaniu koalicji, relacji. Nie bez kozery mówimy coraz częściej o intersekcjonalizmie, czyli o tym, jak przecinają się i „współpdziałają“ rozmaite formy opresji ze względu na płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie etniczne, formę sprawności…
Muszę jednak zaznaczyć, z jakiej perspektywy się wypowiadam. Stara feministyczna szkoła odwołuje się do pojęcia wiedzy usytuowanej. To nam każde zawsze pamiętać, z jakiego miejsca, z jakiej pozycji mówimy. Ja się wypowiadam z miejsca przecięcia kilku różnych ścieżek. Ścieżka akademicka jest jedną z nich. Nie jestem socjolożką, nie zajmuję się ruchami społecznymi, zajmuję się dyskursami, kulturą. I w tych ramach czasami sięgam do tego, czym jest ekofeminizm, czym jest ruch ekologiczny. Ostatnio pisałam też o permakulturze jako pewnej formie tworzenia wiedzy. Jednak generalnie mój ekofeminizm bierze się z praktyki.
Mam za sobą trening aktywności ekologicznej, który skończył się, jeśli nie rozczarowaniem, to zrozumieniem, że aktywizm ekologiczny to nie jest moja ścieżka, z różnych powodów.
Czy również z powodu przerostu teorii, idei nad praktyką? W wywiadzie dla magazynu „Dzikie Życie“ powiedziała pani: Gdybyśmy mniej byli zachwyceni swoją ideową bezkompromisowością, a bardziej zainteresowani losem otoczenia i mieli więcej pokory wobec Ziemi, to może zauważylibyśmy, jak ważne jest tworzenie społecznych aliansów i budowanie dobrych kompromisów – tam, gdzie są one możliwe, a w zadziwiająco wielu sprawach są możliwe.
Nie uważam, żeby teoria i praktyka musiały być fundamentalnie oddzielne od siebie. Ten tekst powstał bardzo dawno temu i byłam chyba trochę inną osobą, ale dzisiaj podpisuję się pod tymi słowami – zresztą większość organizacji społecznych świetnie zresztą potrzebę rozpoznaje. Wciąż zbyt często jednak bardziej koncentrujemy się na tym, żeby „mieć rację“, niż na szukaniu sposobów konkretnej odpowiedzi na problem.
Dlatego wraz z mężem leśnikiem i ekologiem stworzyli państwo gospodarstwo permakulturowe?
Postanowiliśmy zająć się bardzo konkretną działanością. Tak się złożyło, że w 2014 roku mieliśmy szansę zakupu ziemi w słowackich Pieninach. Zamierzaliśmy zrealizować tam swój – według niektórych wyglądający utopijnie – projekt BIOTOP Lechnica. Projekt jednak nabrał ciała i jest bardzo praktyczny.
Jest pani zatem praktykującą ekofeministką?
Ekofeminizm jest zanurzony w naszej działalności. On się odbywa na styku akademii, tam ja gdzie zajmuję się sposobami myślenia o świecie, i konkrektych prac, które trzeba wykonywać w ogrodzie, po to żeby to miejsce było otwarte dla różnych form życia.
„Połączenia ręki i umysłu potrzebujemy najbardziej“, powiedziała Pani w jednym ze swoich wykładów. I odwołała się Pani do „The Three Ecologies“ Felixa Guattari.
Połączenie ręki i umysłu to właśnie synchronia praktyki i teorii, bo jedna pozbawiona drugiej wyradza się w aberrację. Aktywizm pozbawiony refleksji prowadzi na manowce, a teoria nie ubrana w ciało konkretu często staje się albo kwietystyczną ucieczką od realnego świata, albo pułapką wąsko definiowanych ortodoksji (także wtedy, gdy za wszelką cenę chcemy „ratować świat“, nie przyglądając się krytycznie własnym założeniom, przesądom, uprzedzeniom). Pozycja zupełnie nieuprzedzona nie jest możliwa, nasze umysły są bardzo sprytne w kreowaniu narracji niewidocznych dla nas samych – nie chodzi więc o to, żeby dążyć do ortodoksji i zupełnej przezroczystości, ale żeby mieć wystarczający dystans do własnych narracji i elastyczność, żeby je zmieniać w zależności od zmiennych kontekstów. Mogłabym to powiedzieć prościej: żyć i dać żyć innym. (śmiech)
A Guattari? Bardzo sobie cenię jego myślenie w wielu aspektach, także w tym, co w języku akademickim nazywamy czasem transdyscyplinarnością, a co oznacza po prostu wychodzenie w świat społeczny, poza instytucje akademickie. Duży wycinek tego, co i jak myślał, miał związek z pracą w eksperymentalnej klinice La Borde, którą długo kierował i gdzie zacierały się granice między pacjentami psychiatrycznymi oraz personelem. W olbrzymim skrócie: model trzech ekologii Guattariego zakłada, że rozmawiamy o ekologii nie tylko na poziomie naukowym (jako nauki o żywym środowisku i zasadach jego działania), ale także o tym, jak wyłaniamy się i jesteśmy kształtowani jako podmioty oraz jak wchodzimy w relacje społeczne oraz relacje ze środowiskiem (w szerokim rozumieniu tego słowa).
Dzisiaj bliższe jest mi jednak myślenie, które krystalizuje się na przecięciu teorii postkolonialnej, feminizmu, sztuki i krytyki antropocentrycznych (i antropocenicznych) uzurpacji.
BIOTOP Lechnica istnieje ósmy rok. Jak się Państwu udaje tworzenie czegoś od początku, tak, by żyło w symbiozie?
To jest dużo łatwiejsze i trudniejsze, niż się myśli. Nie tworzymy niczego ab ovo. Muszę powiedzieć, że nigdy nie myśleliśmy o tym miejscu w kategoriach posiadania. Widzimy siebie raczej jako strażników tego miejsca albo kogoś, kto przejął ziemię po kimś, kto tam wcześniej gospodarował, i chce, żeby to miejsce było gościnne dla wszystkich form życia, również długo po nas. Jesteśmy kimś, kto kultywuje, pielęgnuje, zgodnie z ekofeministycznym podejściem, które swego czasu było mocno związane z etyką troski.
My etykę troski rozwijamy w czasach, które są bardzo trudne. Wiem, wiem, być może nigdy nie było łatwych czasów. To powszechne złudzenie. Chociaż nie wiem, czy – i kiedy – ludzie mieli i wojnę, i pandemię, i katastrofę klimatyczną jednocześnie. No, może okres grypy hiszpańskiej byłby jakoś porównywalny (często zresztą takie porównania się pojawiają).
A więc w czasie, w którym żyjemy, swoje zadanie widzimy właśnie tak – nieustanne odwoływanie się do takich formuł etycznych, które z jednej strony są bardzo elastyczne, kontekstowe – nawiązują do konkretnego miejsca i jego warunków, a z drugiej strony kładą nacisk na odpowiedzialne i stosowne działanie w konkretnym miejscu i czasie. Taka etyka wymaga gotowości do uczenia się, do słuchania innych opowieści, do weryfikowania swojego światopoglądu, gdy zaczyna zastygać w zbyt sztywne formy.
Tutaj powiem o pewnym rozczarowaniu aktywizmem, ruchem protestów.
Ale trzeba protestować. Inaczej nic się nie zmieni.
Oczywiście! Problem polega na tym, że nierzadko tracimy elastyczność w myśleniu i reagowaniu na to, co się dzieje. Czasem aktywizm pochłania ludzi do tego stopnia, że widzą tylko tę drugą stronę, osobę w konflikcie.
Parę tygodni temu mieliśmy świetną dyskusję podczas webinaru dla organizacji zajmującej się działaniami przeciwko genetycznie modyfikowanym nasionom. Rozmawialiśmy o narracjach rezyliencyjnych (resilience), które wspomagają ruchy odnowy, odrodzenia, zrównoważenia. I doszliśmy do wniosku, że trzeba myśleć o tym, jakie historie stoją za ludźmi, z którymi jesteśmy w konflikcie. Wtedy może się okazać, że mamy mniej wrogów, a to z kolei oznacza, że więcej możemy zrobić.
Odwołam się do osobistego przykładu. Nasze gospodarstwo jest zlokalizowane w małej słowackiej wsi, w której mieszka 200 osób. Zastaliśmy tam specyficzną siatkę społeczną. Mamy wśród naszych sąsiadów ludzi, którzy są myśliwymi, z pewnością nie są wegetarianami, z pewnością nie są nastawieni do świata tak, jak to sobie wyobraża część aktywistów. I w tym miejscu, przez ostatnie osiem lat udało nam się uzyskać… akceptację to chyba za mało powiedziane, chyba udało nam się zyskać życzliwość otoczenia. Okazało się, że z czasem ludzie zaciekawili się tym, co robimy i są skłonni robić to samo u siebie.
Wielki sukces! A mogliby państwo uznać na starcie: Nie dość, że mięsożercy, to jeszcze polują. To nie jest towarzystwo dla nas. Przecież wielu miastowych pięknoduchów tak egzystuje na wsi – „My wiemy lepiej“. W wielu pani wypowiedziach wybrzmiewa myśl, że (niektórzy) aktywiści nie wykorzystują szans na alianse, tylko wyczerpują się w krytykowaniu drugiej strony.
Krytyka jest bezwzględnie potrzebna. W Polsce nadal są kwestie, które domagają się nagłaśniania. Wciąż trzeba monitorować i reagować na sytuacje, w których mamy do czynienia z radykalnym zawłaszczeniem przestrzeni publicznej, z próbą prowadzenia dyskursów ewidentnie opartych na nadużyciu władzy, z gruntu antyfeministycznych. I to nie dotyczy wyłącznie kwestii tożsamościowych, LGBTQ+.
I nie jest to tylko polski przypadek. Mam przyjaciół na Florydzie, którzy pracują na uczelni, i sporo opowiadają o politykach obecnego gubernatora, Rona DeSantisa, bardzo konserwatywnego, którego administracja aktywnie eliminuje z edukacji publicznej przestrzenie bardziej inkluzywne i emancypacyjne, krytyczne wobec form rasizmu czy dyskryminacji ze względu na płeć. Więc takim rzeczom trzeba zdecydowanie przeciwdziałać.
Nie zmienia to faktu, że trzeba też poszukiwać aliansów.
To zawsze było mi bliskie, choć niełatwe w realiach polskich. Cieszę się, że pojawiły się inicjatywy zadbania o aktywistów, aktywistki i osoby aktywistyczne, bo skala problemów, z jaką mamy do czynienia w Polsce prowadzi do wypalenia zawodowego. Obserwuję na przykład znakomitą działalność Fundacji RegenerAkcja, którą zainicjowała Natalia Sarata i jestem pełna podziwu, jak celna i cenna jest to praca. Zdecydowanie warto ją wesprzeć, także finansowo. To w ogóle jest całkowicie podstawowa rzecz: jeśli coś jest dla nas ważne i chcemy odrobinę pomóc, to wspierajmy finansowo organizacje i aktywistów, którzy zajmują się działalnością w ważnym dla nas obszarze. Sądzę, że to bardzo ważny aspekt przeciwdziałania wypaleniu aktywistycznemu.
Pracuję na uniwersytecie, jestem promotorką wielu prac magisterskich i przychodzą do mnie osoby, które są głęboko naznaczone polską dyskusją o płci. Ci ludzie przechodzą gehennę w swoich małomiasteczkowych czy wiejskich środowiskach. Ich cierpienie jest olbrzymie. Skala przemocy dyskursywnej jest absolutnie dramatyczna. Żyjemy w przestrzeni, która jest nacechowana przemocą.
Na czym ta przemoc polega?
Na wskazywaniu innym, jak mają żyć; na pełnym nienawiści odnoszeniu się do tych, których scenariusze życiowe odbiegają od „średniej“; na pochwalaniu lub przyzwalaniu na zachowania i słowa nacechowane przemocą. Więc chciałam podkreślić, że jestem pełna szacunku dla wszystkich działań organizacji feministycznych zajmujących się również prawami osób nieheteronormatywnych. Tak, tego słowa trzeba użyć, żeby być inkluzywnym nawet na poziomie języka. Jako nauczycielka akademicka też często się zastanawiam, jakie słowo powinnam wybrać, gdy spotykam się z osobą studencką, która jest niebinarna. Nie wiem, jak z nią rozmawiać, ale chcę zbudować do niej ścieżkę, więc po prostu pytam. To nic nie kosztuje. Ludzie zwyczajnie powinni mieć prawo do tego, za pomocą jakich zaimków chcą być określani.
Cały czas widać i słychać opór przed feminatywami. A ile krzyku było, gdy Romowie nie chcieli już, żeby mówić na nich Cyganie. To znaczy jedni chcieli, drudzy nie chcieli. Dlaczego tego nie uszanować?
Zgłębiam wiedzę na temat morza. To jest mój żywioł ostatnimi czasy, żywioł od którego wiele się uczę. To nie jest tak, że jest tylko jeden gatunek ryby, dla którego zmiana płci w trakcie życia osobnika jest rzeczą naturalną. Jest to dużo częstsze niż mogłoby się wydawać. Amerykańska biolożka Sarah Blaffer Hrdy w swojej znakomitej – i nie nowej już – książce o przewrotnym tytule „Mother Nature“ wykazuje, jak rzadko w przyrodzie w gruncie rzeczy mamy do czynienia z taką formą macierzyństwa, jaką wyobrażają sobie środowiska konserwatywne. To tylko pokazuje, jak silna jest potrzeba kształtowania tego dyskursu w polityce.
Nic w naturze nie wskazuje na to, że jakiś porządek płci miałby być „naturalny“. Nasza tendencja do antropomorfizacji jest jednak bardzo silna i nawet popularne książki Wohlebena nie są od niej wolne. Nie wiem, czy drzewa formują rodziny i nie wiem, czy – jak pisze Suzanne Simard – rzeczywiście możemy mówić o drzewach-matkach. Kiedy jednak słyszę takie metafory, to wiem, skąd one się biorą i że mają także moc przykrawania rzeczywistości do naszych ludzkich wyobrażeń, pochodzących z określonej kultury i klasy.
Zatem obowiązujący porządek płci nie jest ostateczny, choć usankcjonowany. Tak czy owak pracy przed nami co niemiara. (śmiech). Skoro wspomniała pani o morzu. Na czym polega głębokie słuchanie wody?
To jest tytuł jednego z moich projektów. Bo muszę wspomnieć, że jedną ze ścieżek, jakimi podążam jest moja ścieżka dźwiękowa i muzyczna. Od ponad 20 lat prowadzimy z Markiem Styczyńskim Projekt Karpaty Magiczne, a ja ostatnio działam też indywidualnie, z projektem, który nazwałam Breath Library i który oscyluje wokół oddychania jako praktyki wspólnotowej.
„Głębokie słuchanie wody“ było zainspirowane twórczością Pauline Oliveros, kompozytorki, która wprowadziła pojęcie głębokiego słuchania. Motywacja, która prowadziła do stworzenia tego terminu też miała związek z feminizmem, zwłaszcza w cyklu jej warsztatów Sonic Meditations, rozwijanych od 1971, które wówczas były formą aktywizmu. Głębokie słuchanie oznacza zanurzenie w środowisku, słuchanie na wręcz organicznym poziomie miejsca, w którym jesteśmy, procesów, które się zdarzają. Tu chodzi o słuchanie nie tylko uszami, ale pełne zanurzenie w percepcyjnej gotowości.
Pomysł narodził się podczas lata, kiedy mieliśmy do czynienia z suszą. Zdałam sobie sprawę, że zaskakującym efektem tej suszy jest poczucie, że tęsknię za dźwiękiem deszczu. Odkryłam, że dosięga mnie jakiś poziom psychologicznego deficytu związanego z przedłużającym się zjawiskiem suszy.
Teraz wiemy już o wiele więcej o symptomach depresji klimatycznej.
Owszem tych symptomów jest więcej niż tęsknota za dźwiękiem deszczu. To mogą być: demotywacja, lęk, stały niepokój. Ale właśnie tęsknota za głosem padających kropel deszczu okazała się na tyle dojmująca, że powstał pomysł stworzenia instalacji, zrealizowanej m. in. w BWA w Katowicach, a potem w Galerii Miejskiej w Koszycach.
Podczas „Manifesty“, nomadycznego biennale sztuki współczesnej, w Palermo w 2018 roku oglądaliśmy pracę nawiązującą do naturalnych systemów suchej irygacji. Artyści duetu Cooking Sections (Daniel Fernándeza Pascuala i Alon Schwabe) zaproponowali projekt What is Above is What is Below. Polegał na posadzeniu drzewek pomarańczowych w tradycyjny sposób – miejsce, w którym rosły było otoczone murem, co zwiększało wilgotność ziemi. Takie metody pozwalały ludziom uprawiać ziemię na terenach, na których susza była od zawsze. Większość systemów naturalnej irygacji pochodzi z Azji Środkowej, pierwsze wzmianki o nich pochodzą z VII w. pne. Do Europy trafiły przyniesione przez Arabów.
To pokazywało dwie rzeczy. Po pierwsze, że ludzie mają sposoby, żeby radzić sobie z dużymi niedoborami wody. Po drugie, że to, co postrzegamy jako kulturę europejską, od zawsze kształtowało się w dialogu z kulturą islamu.
Taki alians w tle to dopiero coś! Powszechne w naszym świecie jest raczej przekonanie, że świat islamu może być tylko zacofany i zły. Czy potrzeba, by nie zatrzymywać się na problemie, tylko iść w kierunku rozwiązań to też jest ekofeminizm?
Ja powiedziałabym, że odwrotnie: czasem trzeba zatrzymać się na problemie i pobyć z nim, że posłużę się formułą tytułu książki Donny Haraway („Staying with Trouble“). Społeczeństwa zachodnie mają tendencję do poszukiwania rozwiązań za wszelką cenę, nie bacząc na konsekwencje – tego typu rozwiązania często tworzą jeszcze więcej problemów zamiast je rozwiązywać. Dla mnie ekofeminizm polega na bardzo czujnym nasłuchiwaniu (w sensie „głębokiego słuchania“) i znajdowania rozwiązań, które są odpowiedzią najlepszą, jaką można dać w danym miejscu i czasie.
W instalacji o wodzie wykorzystaliśmy konkretny system nawadniania, który nosi hiszpańską nazwę „olla“. To są po prostu ceramiczne garnki napełnione wodą i zakopywane w ziemi. Wypalona glina bez glazury pozwala na przepuszczanie wody przez mikropory. Rośliny sadzi się przy takim garnku „olla“, a one przy pomocy korzeni oplatają to naczynie i delikatnie zasysają wodę. Woda jest czerpana powoli zgodnie z potrzebami roślin i to pozwala na jej duże oszczędności. W instalacji dźwiękowej w Katowicach i Koszycach posłużyliśmy się naczyniami „olla“, by wywołać efekt padającej wody, przy czym ta woda spadała powoli i w różnych rytmach z roztapiających się kawałków lodu wiszących nad naczyniami.
Co jest oczywistą aluzją do ocieplania klimatu.
Tak. A jeżeli chodzi o tę moją narrację, w której idę w kierunku działania, w kierunku rozwiązań, to jest powód, dla którego stworzyliśmy BIOTOP Lechnica jako ośrodek permakulturowy. Ostatnio trochę zmienił funkcję, ponieważ od czasu wybuchu wojny regularnie gościmy w nim przyjaciół z Ukrainy. Mam pewien problem ze słowem uchodźcy, bo ono jest mimo wszystko stygmatyzujące w realiach środkowo-europejskich, pozycjonuje taką osobę jako kogoś, kto biernie czeka, a często tak nie jest.
W marcu 2022 postanowiliśmy założyć ogród mobilny przy jednym z podkrakowskich schronisk dla uciekinierów z Ukrainy – posialiśmy i posadziliśmy trochę ziół, warzyw i kwiatów w skrzyniach, bo miejsce było mocno tymczasowe, jak wszystko w początkach wojny. Nie chodziło tyle o same korzyści (choć zioła i warzywa wyrosły nadzwyczaj bujnie), ale taże o formę bycia razem, robienia czegoś razem, poznawania się nawzajem. Byli jednak także wśród nas specjaliści od hortiterapii, nawiązalśmy kontakt z ekowioską z Ukrainy, której członkowie po ukraińsku rozmawiali z naszymi gośćmi o permakulturze. Potem w Lechnicy prowadziliśmy zajęcia w terenie z częścią tej grupy. A więc ośrodek BIOTOP Lechnica to jest projekt, który się rozwija, zmienia też swoją funkcję. Generalnie przyświeca nam potrzeba zmiany narracji.
Niektórych zmian klimatycznych nie da się odwrócić, jednak istnieje wiele sposobów, które mogą nam pomóc żyć w nowej sytuacji. Pomoc może przyjść z nieoczywistych kierunków. Długo przed pandemią towarzyszyło nam już przeczucie, że nadciąga jakaś katastrofa i że coś musimy zrobić. W czasie ostatniej katastrofalnej powodzi w Niemczech w 2021 roku, uchodźcy z Syrii pomagali w odbudowie budynków i sprzątaniu terenu – poproszono o radę ludzi, którzy się tam znaleźli jako uchodźcy. Ludzie, którzy docierają do Europy z najbiedniejszych krajów Afryki, czy ludzie dotknięci wojną w Syrii, dysponują wiedzą jak przeżyć w warunkach ekstremalnych, jak żyć w warunkach, w których nic nie ma.
Czas się na nich otworzyć.
Tak, trzeba jak najszybciej poprosić uchodźców, żeby zechcieli nas uczyć form przeżycia w skrajnych warunkach. Czeka nas pustynnienie klimatu. Nie będę się rozwodzić na temat zagrożeń. Wiedza na temat tego, co nas może spotkać, jest dostępna.
Dziękuję, że nam pani oszczędza złych wiadomości. Ich nadmiar pogrąża w poczuciu beznadziei. Czy strach jest dobrą motywacją?
Jakiś czas toczyłam dyskusję z kilkoma świetnymi zresztą osobami z mojego środowiska akademickiego, które uważają, że musimy zrobić wszystko, żeby ludzie chcieli zmienić swoje destrukcyjne dla środowiska zachowania, a więc trzeba ich tak nastraszyć, żeby wreszcie zaczęli coś robić. Moim zdaniem ludzie powodowani strachem są raczej zablokowani i zdemotywowani. Jestem zainteresowana zmianą narracji. Jeżeli teraz zaczniemy coś robić, to za 20, 30 lat będziemy mieli szansę tu egzystować pomimo to, że życie na Ziemi już raczej nigdy nie będzie łatwe. Będziemy mieli susze w lecie, wichury wiosną i jesienią, albo srogie zimy, albo lekkie, albo niedobory wody, albo gwałtowne powodzie, będziemy mieli problemy z produkcją żywności… No i oczywiście jesteśmy przyczyną radykalnego ubożenia bioróżnorodności. Ostatecznie jednak Ziemia sobie poradzi, to my jesteśmy zagrożeni. To wszystko nas czeka, ale czy to jest powód, żeby usiąść i czekać na najgorsze? Mamy jeszcze spore pole do działania. A to działanie musi być oparte na współpracy.
Jakiej?
I między ludźmi, i między ludźmi i Ziemią. Nasze gospodarstwo pokazuje, że to się udaje. Udaje się współpracować z nierównowagą wody i wyprodukować sporą ilość żywności metodami naturalnymi. Oczywiście my się nie utrzymujemy w pełni i jedynie z tego miejsca. Ja mam swoją pracę zawodową, ale to też jest zgodne z zasadami permakultury, która pokazuje, że optymalnym modelem jest łączenie różnych zajęć zawodowych i dywersyfikacja dochodów, którą postuluje permakultura.
Czy jesteście w stanie się wyżywić z tego, co urośnie w ogrodzie?
To, co sami wyprodukujemy wystarcza nam na wyżywienie się latem i jesienią. Jest tego naprawdę dużo. Musimy i chcemy dzielić się z sąsiadami. To co mnie niepokoi w życiu społecznym w obliczu zagrożenia, jakim są zmiany klimatyczne, to jest potoczne przekonanie, że jeżeli zmienimy sposób pozyskiwania energii, przestaniemy latać samolotami etc., to wystarczy.
A nie?
To oczywiście jest bardzo ważne. Ale najważniejsze jest to, żeby przestawić się na zupełnie inny styl życia.
Mniej inwazyjny?
Bardziej odpowiedzialny, bardziej wspólnotowy. Czy każda polska rodzina musi mieć samochód? Nie. Mówię to z pełną świadomością, bo nigdy nie posiadałam samochodu. Czy musimy jeść tyle mięsa? Przypuszczalnie nie. Jestem wegetarianką od 30 lat, ale też nigdy bym nie powiedziała, że wegetarianizm jest dobry dla wszystkich. Ja bym proponowała, żeby osoby, które chcą żyć odpowiedzialnie, zastanowiły się, czy muszą jeść mięso codziennie. Może warto się zastanowić, skąd ono pochodzi, czy nie ma dla mnie znaczenia, że zostało wyprodukowane z ogromną ilością antybiotyków i cierpienia. Może chcemy wesprzeć ludzi, którzy hodują zwierzęta w sposób etyczny i odpowiedzialny, nawet jeśli trzeba zapłacić trochę drożej. Porzućmy te wszystkie całkowicie bzdurne dyskusje „o robakach“, bo szkoda na to czasu, choć są niekiedy bardzo zabawne.
Właśnie, drożej. Już pani wspominała, że życie eko nie może być tylko dla zamożnych. Ale jak ma nie być?
Moją absolutną złość budzi widok płatków owsianych, kaszy lub soczewicy pakowanych po 20 dag i oznaczonych jako „bio“. Pakowane po kilogramie – proporcjonalnie – kosztowały kiedyś dwa razy mniej.
Zdecydowanie, w nowej sytuacji musimy wypracować wspólnotowe metody życia, wynikające z etyki i troski o innych.
Pisarka i ekofeministka Agnieszka Szpila mówi o tym, że, trzeba tylko jednego – czucia. Chodzi tu o czucie, polegające na zrównaniu oddechu i pulsu ze wszystkim, co żyje, w wielkiej, międzygatunkowej miłości.
To bardzo piękne. Za dwa tygodnie będę prowadziła zajęcia w Danii, na uniwersytecie w Aalborgu, które będą dotyczyły oddechu. Od roku współpracuję z amerykańską artystką Victorią Vesną, z którą realizuję projekt Breath Library. Będziemy nagrywać oddechy i stworzymy bibliotekę oddechów. W czasie pandemii słyszeliśmy często: I can’t. Wtedy pomyślałam sobie, co by było, gdybyśmy stworzyli bank oddechów dla tych, którzy nie mogą oddychać – by (metaforycznie) mogli go sobie pożyczyć. Strona jest otwarta, każdy, kto chce, może nagrać swój oddech. Na tę zwykłą praktykę, jaką jest oddech nie zwracamy uwagi, ale gdy się zastanowić, to oddech łączy nas z całym światem. W istocie nie możemy się oddzielić od tego, co na zewnątrz. Nasze ciało jest nieustannym filtrem, filtrujemy tlen, przetwarzamy na dwutlenek węgla (w dużym uproszczeniu). Jeżeli z tej perspektywy spojrzymy na siebie, to okaże się, że zawsze jesteśmy włączeni w obieg życia, jesteśmy współzależni.
Podzielić się nawet własnym oddechem. To jest szczyt etyki troski. Znajomy Irańczyk, znany jako „Irańczyk z z Polski“ podzielił się kiedyś taką myślą w ms: „…Jesteśmy by, dokonać.
Budować, a nie burzyć.
Łączyć, a nie dzielić.
Naprawić, nie zepsuć.
Żeby zostawić za sobą coś dobrego. Nie żałować i nawet jak na to przyjdzie czas, oddać powietrze innemu…“.
Mówi tak osoba, która ma trudno, uciekła ze świata, w którym króluje system oparty na patriarchalnej przemocy.
A nowe technologie? Samoloty mają latać na wodór i w niedalekiej przyszłości. Rozwój cywilizacyjny idzie też w tę stronę. To też ekologia?
Jeśli te nowe technologie przyczynią się do wypracowania nowych, bardziej wspólnotowych, otwartych i opartych na szacunku formach życia, to mają sens. Jeśli nie – to są kolejną dystrakcją. To nawet nie same technologie są problemem (chociaż są czymś więcej niż tylko narzędziami), tylko szersza rama pojęciowa, w której najczęściej nawet nie potrafimy rozmawiać z innymi ludźmi, nie mówiąc już o współdziałaniu, czy zauważeniu, że żyją obok nas także inne istoty. To dużo szerszy projekt, bo wymaga także pracy na poziomie psychologicznym, pracy z traumą dziedziczoną przez pokolenia, pracy z umysłem i… pracy na rzecz życia w poczuciu radości.
Duchowy odcień ekofeminizmu zakłada, że „wszystkie istoty nieludzkie są istotnymi członkami społeczeństwa i wszystkie są obdarzone duchem“. Czy pani się z tym identyfikuje?
Jest wiele odmian ekofeminizmu, które mocno odwołują się do duchowości animistycznej. Przekonanie, że wszystkie formy życia są inteligentne, sprawcze, twórcze, są wartością samą w sobie. Można powiedzieć, że są święte.
Mój kłopot z duchowością polega na tym, że ona czasem przesłania konkret. Moja przekorna natura każe mi wystąpić w charakterze adwokata diabła. Nie odbieram nikomu prawa do jego duchowości, ale miałabym ochotę zapytać, czy również kleszcze są istotami duchowymi. Życie ma swoje różne oblicza. Jeżeli konsekwentnie uznajemy wszelkie formy życia za równorzędne, to nie możemy zamykać oczu na to, co nas może uszczypnąć w tyłek. Ja się na to nie zamykam. W BIOTOPIE nie eliminujemy szkodników, nie eliminujemy ślimaków.
Ani turkuci podjadków? One są pod ochroną, ale mogą zrujnować cały ogród wczesną wiosną.
Tu się zaczyna ten konkret duchowości. Doceniam to, że jesteśmy pełni miłości do natury, ale czy ten ślimak, który zeżarł nam sałatę to jest też ta natura, którą kochamy czy nie? Czy jesteśmy skłonni uznać, że on ma prawo żyć czy nie?
Co państwo robią z tymi żarłocznymi ślimakami?
Podążamy chwiejną drogą środka. (śmiech) A poważnie: odpowiedź na to pytanie może najlepiej pokazać, czym jest to ekofeministyczne i permakulturowe myślenie. Ślimaki w nadmiarze są wynikiem zaburzenia równowagi (która zawsze jest chwiejna). Naszym zadaniem jest więc jej przywrócenie, a to wymaga kooperacji drobnych ptaków, płazów, naszego projektowania permakulturowego (w tym także doboru gatunków roślin), czasem ręcznego zbierania i wyrzucania daleko poza ogród (śmiech), czasem odpuszczania i pozwalania na zjedzenie paru młodych cukinii, czasem ponownych zasiewów (do skutku), czasem stosowania naturalnych środków odstraszających lub zniechęcających do wpełzania na grządki… Najczęściej i najlepiej jest zastosować wszystko po trochu. Istnieje nieskończenie różnorodna paleta działań. Ale to wymaga czasu, obserwacji, cierpliwości i wiedzy.
Nie uważam, żebyśmy musieli być mili dla wszystkich przez cały czas. Chociaż byłoby pięknie. Dalajlama powiedział, że bycie życzliwym jest jedyną formą religii, którą powinniśmy stosować. Warto wziąć to sobie do serca. Powiem wprost. Odnoszę wrażenie, że nierzadko te formy duchowości biorą się z braku gotowości do wzięcia odpowiedzialności za to, że nasze życie jest oparte na odbieraniu życia innym istotom, w takim czy innym zakresie.
I oczywiście trzeba zrobić wszystko, żeby to ograniczyć.
Jednak życie to proces, w którym jest to nieuniknione. Dawanie życia i odbieranie życia to nie są dwie różne rzeczy. Oddychając, zabijamy ileś organizmów, o których nawet nie wiemy, że istnieją na bardzo wysublimowanym poziomie. Na mniej wysublimowanym poziomie zdarza nam się zabić komara.
Buddysta nawet komara nie zabije. Przynajmniej w filmie. (śmiech)
Jako osoba praktykująca zen nie potwierdzę i nie zaprzeczę. Z pewnością są buddyści, którzy zabijają komary. Nie chodzi o absolutyzm, tylko o naszą ogólną intencję i motywację w życiu. Przytoczę słowa pewnego meksykańskiego antropologa, który pochodzi z ludu Ivi, Enrique Salmona: Ludy rdzenne nie znają pojęcia natura. I to jest mój stan. Nie zabijam innych istot, nawet jeśli to są komary, które mnie gryzą. No, może czasem – jednego na sto.
Ale też jest pani realistką.
Lepszy jest gram praktyki niż tona teorii. Lepsze jest przyglądanie się własnym decyzjom, własnym motywacjom niż tworzenie całkowicie nierealistycznych, absolutystycznych narracji. To są zjawiska, o których w ogóle trudno mówić. Język, którym operujemy, język zachodniej kultury jest niewystarczający. Zastanawiałam się ostatnio, jak komunikujemy się z tymi innymi, którzy pozornie nie mają języka. Nie tylko ja, bo istnieje cały nurt badań nad tym, którego jedną z pionierek jest Monica Gagliano. Australijska badaczka, autorka książki o podmiotowości roślin „Thus Spoke the Plant“ (Tako rzecze roślina), która przypomina, że w rdzennych kulturach rośliny są nazywane naszymi starszymi braćmi i siostrami.
I również badacz, z którym Gagliano długo współpracowała, Stefano Mancuso. Nie wspominając już o Merlinie Sheldrake’u i jego znakomitej, bestselerowej ksiażce o grzybach „Entangled Life“. Tak więc osób, które zastanawiają się, jak się komunikujemy z roślinami jest coraz więcej. Myślę, że wszyscy, którzy mają w domu zwierzęta, wiedzą, że istnieje komunikacja ze zwierzętami. Jednak człowiek, który wychodzi z antropocentrycznego punktu widzenia, nie zatracił całkowicie poczucia wspólnoty z innymi gatunkami. Ale jak komunikować się z roślinami, które milczą, nie krzyczą, nie uciekają?
Monika Gagliano i Stefano Mancuso właśnie o tym pisali i z tym pracowali. Komunikacja z naturą była tam, gdzie ludzie blisko niej żyli. Pamiętam z dzieciństwa, że moja babcia była przekonana, że są ludzie, którzy mają dobrą rękę do roślin doniczkowych i są ludzie, którzy dobrej ręki do roślin nie mają. Komunikujemy się z roślinami na różne sposoby i one z nami też.
„Osoba inna niż ludzka“ – co to za figura i kto się nią posługuje?
To jest niezła figura retoryczna wskazująca właśnie na inne formy życia. Ja wolę chyba po prostu „inne formy życia“, chociaż to też nie jest precyzyjne określenie, bo jesteśmy przyzwyczajeni do postrzegania innych form życia tak jakby one były naszymi kopiami. Odruchowo włączamy antropomorfizm.
Mówię o tym z rezerwą dlatego, że kilkanaście lat temu zafascynowaliśmy się z Markiem kulturą Samów. Przez długi czas jeździliśmy na północ Szwecji, gdzie zajmowałam się zgłębianiem istoty joiku, czyli tradycyjnej formy śpiewu. Wtedy odkryłam, że dla Samów obdarzone życiem były również elementy czy formy przyrody nieożywionej.
Na przykład?
To jest ta perspektywa, w której obdarzone życiem są skały, jakieś szczególne miejsca, źródła, krajobraz.
Takie podejście jest też udziałem wielu nacji indian amerykańskich, wśród których mam przyjaciół.
O tym mówi wiele historii indiańskich. Miałam szczęście uczestniczyć w opowieści o Pajęczycy, która sworzyła świat. Osoba, która o tym opowiadała, przekazywała jednocześnie wiedzę o tym, dlaczego pająków nie należy zabijać. Wiedzę przekazywaną w ten sposób bardzo silnie się uwewnętrznia. To wynika z zupełnie innej filozofii życia i do innej filozofii życia prowadzi.
Taka byłaby moja zawiła droga do odpowiedzi na pytanie, czy istnieją inne formy duchowości. Myślę, że w czasach rugowania różnych form życia właśnie, wszystko, absolutnie wszystko, co spowoduje, że ludzie pomyślą, zanim zabiją komara, pomyślą, zanim przystąpią do dewastowania świata przyrody, to wszystko jest przydatne, ważne, pożyteczne. Jakkolwiek nie wydawałoby się to dziwne, nie nasze. Wszystko, co motywuje ludzi do tego, żeby żyć odpowiedzialnie, żeby dbać o inne formy życia jest absolutnie potrzebne.
Rozumiem, że ekofeministki/ekofeminiści chcą przeforsować właśnie takie myślenie.
Nie wiem, czy chcą przeforsować.
….Chcą, żebyśmy się otworzyli na takie myślenie?
Tak jest lepiej.
Powiedziała pani, że potrzebujemy odmiennych ontologii. Chodzi o inne myślenie o swojej egzystencji na tej planecie, stawianie na lokalną współpracę? Jaka jest wizja przyszłości według osób ekofeministycznych?
To jest dokładnie to. To jest uznanie innych form życia za równoprawne. To jest postulat, który budzi mnóstwo oporów, ze względów czysto praktycznych, bo to by oznaczało, że musimy się kilka razy zastanowić, zanim postanowimy króciutko przycinać trawnik co trzy dni, bo to powoduje różne przyrodnicze perturbacje w naszym miejscu, to powoduje że ropuchy i salamandry nie będą miały, gdzie żyć itd. Więc od tych dużych opowieści o ontologiach, osobach nieludzkich znowu przechodzimy na poziom konkretów.
Moim ostatnim hobby jest budowanie tych połączeń. Potrzebujemy czegoś więcej. W akademickim żargonie to się nazywa myśleniem transdyscyplinarnym, czyli wyjściem poza akademię. Potrzebujemy budowania połączeń pomiędzy światem akademii a namacalnym życiem. Ja z moimi sąsiadami ze wsi nie rozmawiam o ekologii, nie dlatego, że oni by tego nie zrozumieli. To są bardzo inteligentni, fantastyczni ludzie.
Tylko dlatego, że oni skupiają się na działaniu, nie na debatowaniu?
Życie w BIOTOPIE Lechnica uczy nas pokory, pod wieloma względami. Uczą nas tego procesy, zjawiska atmosferyczne, ale też obserwacja życia naszych sąsiadów, bo widzimy, jak ciężko pracują, ile potrafią zrobić, jak wcześnie wstają. Myślę, że na takim bardzo podstawowym poziomie życie odpowiedzialne oznacza, że jesteśmy zainteresowani opowieścią, historią innych ludzi i innych form życia. Chcemy ich słuchać.
Takie proste a takie trudne. Pamiętam, gdy 20 lat temu zamieszkałam na podlaskiej wsi, bardzo mi się nie spodobało, że samorząd przeforsował pokrycie drogi asfaltem. Aż jedna sąsiadka mi wytłumaczyła, że starsi mieszkańcy wsi wykręcają sobie kostki na kocich łbach, na tej pięknym kamiennym bruku. Na tym też polega głębokie słuchanie. Chcemy słuchać. Jesteśmy zainteresowani stworzeniem przestrzeni, w której ta opowieść może wybrzmieć. To jedna z cech systemu patriarchalnego, gdzie się nie słucha, tylko narzuca. Na pewno nie słucha się słabszych. To ma wiele różnych obliczy. To co dotyka nas w Polsce – podział polityczny – też jest tego emanacją. Ale on jest czysto umowny.
Jesteśmy podzieleni mniej niż by nam się wydawało?
Z perspektywy wsi, jakiegoś konkretnego miejsca, te podziały polityczne tracą znaczenie. One też są wynikiem ekonomii dyskursywnych przydzielających określone role. Władza korzysta z tych mechanizmów, ponieważ łatwiej jest nas wtedy nastawić przeciwko sobie. Polityczne preferencje często nie mają znaczenia. Może gdybyśmy zaczęli dyskusję na tematy światopoglądowe, to byśmy się pokłócili, ale kto normalny zaczyna rozmowę od kwestii światopoglądowych, gdy trzeba kupić drewno na opał. To jest też ten urok konkretu. To nam każe działać kontekstowo.
Dla mnie urokiem ekofeminizmu jest właśnie myślenie kontekstowe. Na to też zawsze zwraca uwagę Vandana Shiva, która jest wielką bojowniczką o prawo do posiadania nasion tradycyjnych odmian roślin uprawnych. W tej sferze mają miejsce obecnie nieprawdopodobne nadużycia. Korporacyjny kapitalizm próbuje wręcz wymusić nieustanne kupowanie nasion w miejsce zbierania ich z części zostawionych w tym celu roślin, patentuje nasiona i wprowadza rośliny modyfikowane genetycznie, których nasiona przynoszą spodziewany plon jedynie w pierwszym roku cyklu uprawy.
A więc nie ma sensu zbierać nasion z sałaty, która zakwitnie i przekwitnie w naszym ogrodzie?
Z roślin, ktore wyrosły z nasion oznaczonych jako F1 nic nie wyrośnie. Tak są zmodyfikowane. Obserwowałam to też w Stanach Zjednoczonych, gdzie wiele społeczności Indian amerykańskich wymienia się nasionami roślin rytualnych, to znaczy takich, które są dla nich ważne z punktu widzenia duchowości. Nie można ich kupić, jeśli się nie jest członkiem społeczności. Własny bank nasion jest obecnie aktem sprzeciwu przed zawłaszczaniem przyrody.
My sami staramy się pozyskiwać nasiona do naszego ogrodu z upraw permakulturowych. Często korzystamy z permakulturowych upraw czeskich albo słowackich. Wtedy mamy pewność. Ale w Polsce też istnieją bardzo cenne inicjatywy zmierzające do zachowania albo przywrócenia starych odmian drzew owocowych, czy prywatne banki nasion. Istnieje obieg nasion wśród ludzi, którzy zajmują się permakulturą, po to, by zachować nasiona poza systemem, który jest oparty na pilnie strzeżonych patentach, własności intelektualnej.
Zdaję sobie sprawę, że naukowcy nie lubią takich pytań, ale czy można by choć w przybliżeniu powiedzieć, jak powszechne jest w Polsce myślenie w duchu ekofeministycznym? I przez kogo jest „banowane“?
Mogłabym na poczekaniu pokazać palcem tych, którzy banują. Obie wiemy, o kogo mi chodzi. Odpowiem inaczej. Nie znam liczby. Niemniej myślę, że w Polsce mamy do czynienia z rewolucją, jeżeli chodzi o myślenie ekologiczne, a ekofeministyczne na pewno. Pamiętam lata 90-te, gdy oboje z mężem byliśmy aktywnymi uczestnikami ruchu ekologicznego, działaliśmy w Pracowni na rzecz Wszystkich Istot. Marek był współzałożycielem stowarzyszenia. To wszystko, co się dzieje teraz, wtedy nie było możliwe.
Taki progres?
W instytucjonalnym sensie ruch ekologiczny w Polsce chyba poniósł klęskę. Świadomość ekologiczna fanatastycznie rozwija się w innych miejscach. W tej chwili na przykład niewyobrażalna jest sytuacja, w której wycięcie większego drzewa przeszłoby bez echa.
To wszystko odbywa się poza organizacjami?
Tak, chociaż organizacje są potrzebne, one się zajmują sprawami bardziej złożonymi, tam gdzie dokonuje się presja na duże obszary cenne przyrodniczo. Ta presja będzie rosła. Jednak dużo się zmieniło na plus na poziomie codziennych gestów, codziennych decyzji.
Fenomenem jest polski ruch antysmogowy, Polski Alarm Smogowy, który narodził się w Krakowie. Ludzie, którzy go tworzą mają w swoich życiorysach działalność w organizacjach ekologicznych. Bez polskiego ruchu antysmogowego wielu rzeczy nie udałoby się zrobić, więc może „ruch poniósł klęskę“ to za mocno powiedziane.
Jedenastoletnie dzieci, które dzwonią na policję, bo widzą, że przyjechali panowie, którzy zamierzają wyciąć drzewo – to są fakty. Władze miasta już się przyzwyczaiły, że takie działania są pod społeczną obserwacją. Segregacja odpadów… Wydawało się, że Polacy nigdy się tego nie nauczą. Gdy pojechałam do Stanów na cztery miesiące, bo uczyłam tam jeden semestr, byłam zszokowana, bo uświadomiłam sobie, jak Polska jest do przodu pod względem codziennej ekologii w porównaniu z Amerykanami. Zużycie plastiku tu a tam to są nieporównywalne rzeczy. Zdałam sobie sprawę, jak wiele nauczyliśmy się jako społeczeństwo. Dużo przed nami, ale weszliśmy na dobrą ścieżkę.
Tylko jak to zrobić, żeby życie proekologiczne było tańsze?
To, co powiem będzie dyskusyjne. Polska wieś nie jest biedna, przynajmniej w Małopolsce. Możemy mieć swoje problemy ekonomiczne, ale Polska już nie jest biednym krajem. Drobna przedsiębiorczość, ludzka zapobiegliwość, pracowitość – wieś na południu wygląda naprawdę zasobnie. To teraz jest tylko kwestia tego, czy chcemy mieć w rodzinie trzeci samochód, czy piec który nie dymi i nie powoduje raka płuc u sąsiadów, alergii czy astmy u dzieci. To jest kwestia decyzji.
Czy to miastowi osiedlający się na wsi niosą kaganek oświaty?
To jest za proste. W Małopolsce nie ma już wsi jak z „Chłopów“ Reymonta. Z Krakowa mnóstwo ludzi przeniosło się pod miasto. A z okolicznych wsi wiele osób jeździ do pracy w Norwegii. Nastąpiło to, co zapowiadali socjologowie – zacieranie granicy pomiędzy miastem a wsią. W południowej Polsce to się już zdarzyło. Również pod względem obyczajowym. Więc nie istnieją już proste podziały i różnice. Natomiast warto wzajemnie się od siebie uczyć. Działania, które są ekologicznie odpowiedzialne, często są też dużo tańsze. Tego też nas uczy permakultura.
Anna Nacher – medioznawczyni i kulturoznawczyni. Ekofeministka. Profesorka Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.
Jej zainteresowania naukowe koncentrują się na sztuce współczesnej i sztuce nowych mediów, kulturze cyfrowej, literaturze elektronicznej i mediach nowej generacji (media lokacyjne, XR/VR). Regularnie publikuje w czasopismach polskich i zagranicznych, m.in. w „Kulturze Współczesnej“, „Przeglądzie Kulturoznawczym“, „European Journal of Women’s Studies“, „Electronic Book Review“. Prócz działalności naukowej realizuje własne projekty muzyczne – solowe oraz w ramach Projektu Karpaty Magiczne. Autorka warsztatów eksperymentalnej pracy z głosem i improwizacji wokalnej. Jest twórczynią Ośrodka Praktyk Bioregionalnych BIOTOP Lechnica – niewielkiego gospodarstwa w Pieninach, na słowackim Zamagurzu. Od 2014 roku wraz z mężem Markiem Styczyńskim, leśnikiem, ekspertem w dziedzinie ekologii terenów górskich, pracuje nad przekształceniem tego miejsca w siedlisko funkcjonujące zgodnie z zasadami permakultury. Ich celem jest uzyskanie w pełni funkcjonującego zadrzewienia karmiącego (food forest). W przeszłości członkini stowarzyszenia „Pracownia na rzecz Wszystkich Istot“, odwołującej się do założeń głębokiej ekologii. Praktykuje zen. Wolny czas najchętniej spędza na festiwalach sztuki, podróżując rowerem, uprawiając trekking w górach Europy i Azji. Miłośniczka i przestrzeni wielkomiejskich, i dzikiej przyrody.