Przejdź do treści

NNO. Po stronie odpowiedzialności.

Komentujemy świat. Chcemy go zmieniać na lepszy.

Poznaj nas
Miałeś gości, myśmy się nimi zajęli. Z Lucyną Marciniak rozmawia Ewa Pągowska. Miałeś gości, myśmy się nimi zajęli. Z Lucyną Marciniak rozmawia Ewa Pągowska. fot. Artur Nowak-Gocławski
Odpowiedzialność

Miałeś gości, myśmy się nimi zajęli. Z Lucyną Marciniak rozmawia Ewa Pągowska.


22 marca, 2024

Kiedy ostatni raz wzywano cię do lasu?

Chodziłam do lasu wtedy, gdy znajdowaliśmy się w strefie zamkniętej, czyli ponad półtora roku temu. Przez dziesięć miesięcy byłam jedynym zatrudnionym na tym terenie lekarzem, więc kiedy znajdowano zwłoki, dzwoniono z pytaniem, czy przyjadę stwierdzić zgon. Niespecjalnie miałam inne wyjście. Było kilka takich sytuacji.

Kto dzwonił?

Między innymi policja. W Białowieży mieszkają moi koledzy i koleżanki po fachu, ale pracują w innych miastach. Poza tym, że przyjmuję w poradni chorób płuc w szpitalu w Hajnówce, jestem zatrudniona tutaj w gminnym ośrodku zdrowia. Jako jedyny lekarz. Ale dzięki temu, kiedy dzwoniłam po karetkę pogotowia do człowieka znalezionego w lesie, miałam pewność, że nie zostanę zlekceważona.

Teraz już mówisz o niesłużbowych interwencjach?

Tak, dostawałam telefony od sąsiadów i znajomych mieszkańców z wioski, że w lesie są ludzie, którzy potrzebują pomocy. Działaliśmy w ramach Białowieskiej Akcji Humanitarnej. W sumie miałam kilka takich akcji z wyjściem do lasu. Poza tym udzielałam porad medycznych przez telefon.

Kiedy powstała Białowieska Akcja Humanitarna?

Krótko po zamknięciu strefy. Wszystko spadło na nas jak grom z jasnego nieba. Nagle znaleźliśmy się w takiej sytuacji, że na płotach mieliśmy napisy „murem za polskim mundurem”, a za płotem – dramat. Narracja władzy była taka, że jak podasz uchodźcom wodę, to popełnisz straszne przestępstwo. Pewnego niedzielnego poranka spontanicznie stworzyłam taką, nazwijmy to „odezwę”. Napisałam, że powołujemy ze Sławkiem – moim mężem – grupę Białowieska Akcja Humanitarna i kto jest zainteresowany, zapraszamy na spotkanie. Rozesłaliśmy to SMS-em po znajomych. Przyszło około 35 osób. Pomysł się spodobał. Ktoś zobowiązał się puścić informację w mediach społecznościowych. Ktoś zwrócił uwagę, że nazwa „Białowieska Akcja Humanitarna” jest bardzo podobna do nazwy „Polska Akcja Humanitarna”, więc trzeba zapytać Janki Ochojskiej, czy nie ma nic przeciwko naszemu pomysłowi. Odpisała, że jest z nami. Nagle ruszyły media, ktoś odczytał moją odezwę w Sejmie i ludzie z całej Polski zaczęli słać dary albo przywozić je na granicę gminy. Roboty było mnóstwo: zorganizować magazyn, segregować rzeczy, gotować zupy i chodzić do lasu. Ludzie naprawdę stanęli na wysokości zadania.

No właśnie: kto i kiedy stanął? Pytam o to ciebie, bo jesteś w szczególnej sytuacji: zamieszkałaś w Białowieży kilka lat temu, co daje pewien dystans, ale przez to, że twój mąż stąd pochodzi, a ty jesteś lekarką, masz bliższy kontakt z mieszkańcami niż inni przyjezdni. Działałaś w ramach Białowieskiej Akcji Humanitarnej, miałaś służbowe kontakty ze służbą graniczną, współpracowałaś z wolontariuszami. Masz dostęp do różnych światów, które się tutaj przecinają.

Fatalnie zachowała się lokalna władza – ona w ogóle nie widziała problemu – oraz wszystkie ośrodki życia duchowego. Jeżeli chodzi o Kościół katolicki, ksiądz inaczej nie mówił o ludziach ukrywających się w lesie niż „ci przestępcy”. Kościół prawosławny jak zwykle nie zabrał głosu. Baptyści odmówili udostępnienia kaplicy, która jest używana raz w tygodniu na nabożeństwo dla pięciu osób na krzyż, na tymczasowy magazyn darów.

A jak zachowywali się zwykli mieszkańcy?

Do Białowieskiej Akcji Humanitarnej dołączyła głównie ludność napływowa, nazywana tutaj „nawołocz”, ale myślę, że generalnie większość mieszkańców wsi stanęła na wysokości zadania, zachowała się przyzwoicie. Zdecydowana większość pomagała. To jest coś, czego nie pokazał film Agnieszki Holland. Kiedy oglądałam go na pokazie przedpremierowym w stodole w Teremiskach i na ekranie pojawił się pierwszy obraz lasu, pomyślałam, że tego nie udźwignę, ale po chwili, jak już zaczęła się akcja, uświadomiłam sobie, że dokładnie wiem, co będzie dalej. I rzeczywiście nic mnie nie zaskoczyło. Nie było przekłamań. Tylko brakowało przykładów pozytywnych postaw lokalnej ludności.

Lucyna Marciniak, fot. Eliza Kowalczyk

Opowiedz o nich.

Na początku wielu mieszkańców rzeczywiście było niechętnych uchodźcom. Niektórzy mówili: „Po co tutaj ci ciapaci? Zaraz będą stawiać meczety, zaczną gwałcić”. Ponieważ jednak wielu mieszkańców pracowało w lesie, uchodźcy zaczęli przychodzić na podwórka, wchodzić do szopek i altanek, to wiele osób spotkało się z nimi oko w oko. No i myślę, że każdy, kto znalazł się w takiej sytuacji, widział tych przerażonych, zmarzniętych i głodnych ludzi, wymiękał. Przestawał gadać głupoty i zaczynał coś robić. Tyle że głośno się do tego nie przyznawał. Słyszałam na przykład o tym, jak wolontariuszki dostały pinezkę z lokalizacją uchodźcy na podwórku jednego ze starych mieszkańców Białowieży. Idą tam, pukają, rozglądają się, nikogo nie ma. Nagle pojawia się mężczyzna i kieruje je do szopy. Okazało się, że przygotował w niej elegancki pokoik dla uchodźcy – łóżeczko, pościel, stolik nakryty. I w tym pokoiku ukrywał się człowiek. Gospodarz opieprzył dziewczyny, że przyszły w ciągu dnia, bo przecież ktoś mógł je zobaczyć.

Kiedyś na jednej z ulic widziałam policję z sześcioma-siedmioma dwudziestokilkuletnimi uchodźcami. Byli kompletnie przemoczeni i przemarznięci. No po prostu obraz nędzy i rozpaczy. W okolicy same stare domki zamieszkane przez starsze kobiety. I nagle one zaczynają po kolei wyskakiwać: jedna z bułkami, druga z ogórkami, trzecia z kilkoma parami spodni męża, żeby chłopaków przebrać… Potem tak szybko jak się pojawiły, tak szybko się rozpierzchły. I nie myśl, że później chciały o tym głośno opowiadać.

Dlaczego nie chciały?

Bały się, co powiedzą sąsiedzi. Podobnie jak większość mieszkańców.

Bały się ostracyzmu?

Też.

A kogoś on spotkał z powodu udzielania pomocy?

Nie słyszałam o tym, ale pewnie ludzie bali się też innych konsekwencji. Może tego, że ich aresztują? Były rozprowadzane ulotki, czego nam nie wolno, co jest przestępstwem. To jest jednak mała wieś i tu prawie każdy ma przez płot strażnika granicznego albo kogoś, kto pracuje w gminie. Do tego to zamknięcie, legitymowanie za każdym razem, kiedy wjeżdżasz do strefy i kiedy z niej wyjeżdżasz, sprawdzanie samochodu. Człowiek czuje się zastraszony i znękany. A tutaj jednak ludzie bardzo boją się władzy. Kiedy po wsi się rozniosło, po której jestem stronie, niektórzy pacjenci zaczęli mi opowiadać na wizytach, że chodzą pomagać do lasu, że wieszają siatki z kanapkami na płocie, że kogoś schowali, kogoś przebrali. Zwierzały się też osoby, które wcześniej nie były aktywne społecznie, po których nie spodziewałabym się takich odruchów. Wyrzucały z siebie różne emocje z przekonaniem, że są w miejscu, w którym zostaną one przyjęte. Nie miały wielu okazji, by o tym kryzysie porozmawiać, podzielić się wątpliwościami, zweryfikować poglądy. Kiedy tu była strefa zamknięta, chcieliśmy zrobić warsztaty dla mieszkańców, jak sobie radzić z tą sytuacją. Psycholodzy mieli przeprowadzić je za darmo, ale wójt nie zgodził się na wjazd dwóch osób spoza strefy.

Słyszałam opinię, że mieszkańcy nie za bardzo protestowali przeciwko strefie między innymi dlatego, że dostawali dużą rekompensatę finansową za to, że nie mogą przyjmować turystów.

Ja bym w ten sposób na to nie patrzyła. Rzeczywiście część dostała dużą rekompensatę, bo ona była naliczana na podstawie wyników finansowych z najlepszych miesięcy roku, ale nie wszyscy spełniali kryteria otrzymania tej pomocy. Poza tym myślę, że każdy, kto dostał tę kasę, wolałby zamiast niej móc normalnie funkcjonować.

Akcja ratunkowa w Puszczy Białowieskiej. Fot. Eliza Kowalczyk

A ktoś z mieszkańców doniósł na kogoś, że pomaga uchodźcom?

Myślę, że nie. Choć tę pomoc naprawdę trudno było ukryć. Do szopki mojego kolegi często przychodzili uchodźcy, a on im pomagał w tajemnicy przed sąsiadami. Kiedyś wyjechał na kilka dni i po powrocie sąsiad mu powiedział: „Miałeś gości, ale nie martw się, myśmy się nimi zajęli”. U nas w domku, który wynajmujemy turystom, raz nocowało 14 uchodźców. Budynek, który wcześniej stał ciemny, bo przecież nikt tu wtedy na urlop nie mógł przyjechać, nagle się rozświetlił, zaczęły podjeżdżać samochody, bo znajomi zwozili różne rzeczy. No nie da się tego nie zauważyć. Ani tego, że kupujesz dziesięć bochenków chleba zamiast jednego.

A negatywne przykłady?

Jeśli chodzi o takich zwykłych mieszkańców, wiem o dwóch. Jeden mężczyzna chodził po lesie z kijem i psami i szczuł je na uchodźców. Ktoś go uspokoił. Drugi mówił otwarcie, że wystrzelałby wszystkich uchodźców, chodził po lesie zbierał rzeczy, które po nich zostały – powerbanki, kalosze, śpiwory – czyścił to, prał i sprzedawał. Oczywiście na początku większość mieszkańców, kiedy spotykała uchodźców, dzwoniła po straż graniczną, bo wtedy myśleli, że się nimi zaopiekuje.

Na pewno tak myśleli?

Tak myśleli. Żeby zrozumieć tutejszych mieszkańców, trzeba poznać ich historię i historię tego miejsca. Trzeba wiedzieć chociażby czym było bieżeństwo – ilu ludzi pod koniec pierwszej wojny światowej uciekało stąd w głąb Rosji, bo ich straszono tym, co zrobią Niemcy, gdy zajmą te tereny. Tu się co chwila zmieniała władza i przesuwała granica. Kto chciał przeżyć, musiał schylić głowę, udawać, że nie widzi, co się dzieje dookoła i trwać w jakiejś takiej, nazwijmy to „neutralności”. Bo jak się opowiedział po jednej ze stron, prędzej czy później oberwał. Tu jest strach przed obcymi i wszystkim, co nowe. Władza może go łatwo wykorzystać do manipulacji. Trzeba mieć tego świadomość. Wiedzieć o tutejszej wielokulturowości, wielowyznaniowości, o tysiącach zależności, które są między różnymi grupami. Tyle jest tu teraz różnych narodowości, religii i grup społecznych: Polacy, Białorusini, prawosławni, katolicy, wolontariusze, ekolodzy, wotowcy, strażnicy graniczni. Wiele poglądów się ściera. A Białowieża liczy raptem 1800 mieszkańców. To jest mała społeczność, mały obszar, na którym się wszystko kotłuje i przez to zwielokrotnia. Zwróć uwagę, że od dłuższego czasu nie ma tu spokoju. Najpierw była wycinka puszczy, były demonstracje, ludzie wieszali się na harwesterach. Jak to ucichło, przyszedł Covid. Potem pojawili się uchodźcy, zamknięcie, mur na granicy, a ostatnio są kłótnie o ustawę dotyczącą puszczy. Ludzie są już bardzo zmęczeni.

Obserwujesz też wypalenie pomaganiem?

Widziałam, jak znajomi przypłacali pomaganie uchodźcom zdrowiem fizycznym, kryzysami psychicznymi, małżeńskimi i zawodowymi. Niektórym groziło wyrzucenie z pracy. Ja już mam za sobą różne doświadczenia życiowe i wiem, że nie można się w jednej rzeczy zatracić, bo to się w końcu obróci przeciwko człowiekowi. Nawet jeśli to jest szlachetna sprawa. Trzeba starać się łapać równowagę, bo w przeciwnym razie człowiek padnie. Chyba też uratował mnie mój zawód i to, że urodziły mi się wnuki. Jeden ma dwa i pół roku, drugi osiem miesięcy. To pozwala złapać dystans. Udzielałam pomocy, ale potem już nie sprawdzałam, co się dzieje z ludźmi, którym pomogłam. Wiedziałam, że jak wrzucę sobie to wszystko na głowę, będę śledzić na Facebooku ich losy, to zwariuję. Chociaż czasem, jak widziałam ludzi w tym amoku pomagania, pytałam Sławka: „A może ja jestem za mało zaangażowana?”. Byłam wykończona, wykonywałam te wszystkie zadania, bo uważałam, że tak trzeba, ale nie miałam poczucia, że powinnam wszystko rzucić i zająć się tylko pomocą uchodźcom.  

Rozumiem, że znajomi, o których opowiadasz, uważali, że powinni?

Oni wciąż chcieli być w akcji, tak ich nakręcała adrenalina, że nie byli w stanie odpocząć. Cały czas czuwali. Całą dobę przychodziły informacje o tym, gdzie w puszczy ludzie potrzebują pomocy, więc nie mogli spokojnie się wyspać. Powoli zaczynali odstawiać inne sprawy na bok: mąż – nieważny, dzieci – nieważne, ogarnięcie chaty – nieważne, sprawy zdrowotne – nieważne. Liczy się tylko pomoc uchodźcom. No dobra, możesz na tydzień wszystko odsunąć, ale po pewnym czasie niedobór snu i codzienne życie zaczynają się upominać o swoje. Jeśli w małżeństwie oboje się zaangażowali też niedobrze, bo nie ma kto się dziećmi zająć. Każda opcja jest zła. Nie można w tym być przez długi czas.

Jak szybko nadchodzi kryzys?

Bardzo różnie. Niektórzy dopiero jak zachorowali na covid, byli w stanie odpuścić. Najpierw, kiedy test pokazał, że się zarazili, był dramat, bo „Co teraz? Nie pójdę do lasu!”. A po trzech dniach mówili: „Chyba mi Pan Bóg ten covid zesłał!” No bo leżysz, odsypiasz, najadasz się i nie masz z tego powodu poczucia winy. Wolontariuszy, którzy tu przyjeżdżali, też ta pomoc wykańczała. Wiem, że organizacje, w ramach których działali, oferowały wsparcie psychologiczne i część ludzi z niego korzystała. Niektórzy do mnie przychodzili po recepty na antydepresanty. Myślę, że ci, którzy byli aktywnie zaangażowani w pomoc, teraz próbują się na różne sposoby pozbierać. Po niektórych widać, że brakuje im bycia w akcji.

Jak układały się relacje wolontariuszy z mieszkańcami Białowieży?

Mieszkańcy nie darzą wolontariuszy wielką sympatią. Powiedzmy, że ich tolerują. Wolontariusze kojarzą im się z aktywistami, którzy przyjeżdżali bronić puszczy. Pamiętam jak w 2017 r. szczepiliśmy ich przeciwko kleszczowemu zapaleniu mózgu. Przyszła dwudziestka: jeden bosy, część z dredami, większość wytatuowana i ubrana w sposób nietypowy jak na tutejsze standardy. No to możesz sobie wyobrazić reakcje. Dziś słowo „aktywista” nie kojarzy się tutaj dobrze, a „ekolog” to właściwie obelga. Ja szczerze mówiąc, też czułam czasami, że nadajemy z wolontariuszami na innych falach.

Dlaczego?

Wolontariusz to jest zwykle osoba młoda, zaangażowana, idealistyczna. Jest takim trochę wolnym ptakiem i to się czuje we współpracy. Mieliśmy na przykład takie doświadczenia, że dawaliśmy wolontariuszom jakieś papiery uchodźcy, które miały być przekazane gdzieś dalej, czekaliśmy, a po kilku dniach okazywało się, że sprawa u nich utknęła, zmienili się ludzie, nikt o niczym nie wiedział. Albo umawialiśmy się, że danego dnia o 17 odbiorą od nas jakieś rzeczy, a oni przyjeżdżali dwa dni później bez uprzedzenia, uważając, że nie ma problemu. To jest coś, w czym ja się nie potrafię odnaleźć. Może już po prostu za stara jestem na taki sposób funkcjonowania. Myślę też, że niektórzy mieli podejście: „Ja mam misję, ja wam pokażę, jak się pomaga, bo lud ciemny sobie nie radzi”. A żeby chociaż trochę ten lud zrozumieć i to, co tu się dzieje, trzeba tu dłużej pobyć. Biernie. Najpierw dobrze by było posiedzieć i poobserwować. A wolontariusze przyjeżdżają na krótko do wykonania określonego zadania i przebywają w swojej bańce. Tutaj nie ma płaszczyzny, na której te dwie grupy mogłyby się spotkać. Mieszkańcy słyszą, że wolontariusze przyjechali pomagać, ale tak do końca nie wiedzą, co oni właściwie robią. Jaka jest skala tego. Nie patrzą na to w ten sposób, że ktoś zdejmuje im z pleców ciężar, że powinni mu być wdzięczni.

Wolontariusze nie wiedzą nic o mieszkańcach, mieszkańcy o wolontariuszach, sąsiedzi nie wiedzą, co robią sąsiedzi, albo udają, że nie wiedzą…

Straż graniczna też udaje. Przez nasz dom przewinęło się sporo uchodźców, a mieszkamy 200 metrów od posterunku. Wiem też od funkcjonariuszy, że jak ich było dwóch na patrolu, a przez las szła grupa trzydziestu uchodźców, to oni się odwracali od niej plecami. Co innego, gdy przechodziły dwie-trzy osoby. Łatwiej im było je zatrzymać. Kiedy była tu strefa zamknięta, próbowałam nawiązać ze strażą graniczną współpracę, oferując bezpłatną całodobową pomoc medyczną na żądanie. Cokolwiek się dzieje, oni dzwonią – ja przyjeżdżam. Nigdy z tego nie skorzystali. A wiadomo, że oni cały czas mieli u siebie ludzi. Raz tylko jeden ze strażników – mój pacjent – do mnie zadzwonił. Powiedział, że potrzebują jedzenia i ubrań. Mieli u siebie kilkunastoosobową grupę, w której było też dużo dzieci. Przyjechałam pod ich płot i wystawiałam worki. Odjeżdżając, widziałam, jak on cichaczem je wnosił. Nie mogli tego zrobić otwarcie, bo by się przyznali, że kogoś trzymają i że z czymś sobie nie radzą.

Miałaś z nimi jakieś starcia?

Wynosiliśmy kiedyś z lasu dziewczynkę z chorobą genetyczną, którą ojciec chciał przewieźć do Belgii na leczenie. Zadzwoniłam po pogotowie i powiedziałam, żeby podjechała pod restaurację Carską, bo tam, gdzie jesteśmy, karetka nie będzie w stanie dotrzeć. My mieliśmy dowieźć dziewczynkę samochodem terenowym. Przewożenie uchodźcy samochodem to już w ogóle kryminał! Kiedy dojechaliśmy, wyskoczył strażnik, krzycząc, że będziemy ukarani i obciążeni kosztami transportu medycznego. Zrobiła się jakaś histeryczno-dramatyczna scena. Policjant próbował nad tym zapanować. Zresztą policja w ogóle starała się zachowywać przyzwoicie i tonować tego typu sytuacje. Ja się odwróciłam plecami, a strażnik nie przestawał się wydzierać. Koleżanka nie wytrzymała i do niego, że co on wyprawia, ich dzieci chodzą razem do klasy. Wiele znajomości się w tym okresie zweryfikowało.

Straży granicznej jakoś te spotkania w cztery oczy z uchodźcami postawy nie zmieniały.

No nie zmieniały, ale wielu przypłaciło tę pracę zdrowiem psychicznym. Wielu zalewało te doświadczenia alkoholem. Część odeszła z pracy, ci, co mogli, poszli na emeryturę.

Zimą znacznie spadła liczba uchodźców próbujących przedostać się z Białorusi do Polski, ale na początku marca znów wzrosła. Nadal dochodzi do pushbacków i brutalnego traktowania uchodźców.

Bardzo duże nadzieje wiązaliśmy ze zmianą władzy w Polsce, ale przełomu nie ma. Myślimy więc sobie: cholera, może gdzieś toczą się jakieś rozmowy, które ten problem rozwiążą, tylko my o nich nie mamy pojęcia.

Ale gdzie się toczą?

Nie wiem. Świat wielkiej polityki jest dla zwykłego człowieka nieprzenikniony. Bo nie wyobrażam sobie, żeby ten kryzys znów się rozwinął. Żeby było jak wtedy. Nie, no nie. Pewnie ci ludzie, którzy wcześniej pomagali, znów rzuciliby się do pomocy…

Z tego co mówisz wynika, że oni są już bardzo poobijani, ponieśli ogromny koszt.

Dlatego nie wyobrażam sobie, żeby znów to wszystko odbywało się na wariata, żebyśmy byli zdani na oddolne inicjatywy, żeby nie powstała globalna strategia, jakieś procedury, które pozwolą szybko podjąć decyzję o losie uchodźców i zapewnią im humanitarne traktowanie.

Masz wrażenie, że przez wspólne traumatyczne doświadczenia granice między różnymi środowiskami, które tutaj koegzystują, zaczęły się trochę zacierać, że jednak jest większe wzajemne zrozumienie?

Jeszcze niedawno mówiłam, że tak. Ta obrzydliwa sytuacja spowodowała, że wielu ludzi robiących fajne i dobre rzeczy poznało się ze sobą i skonsolidowało albo przynajmniej współpracowało. Zobaczyło się z dobrej strony. Nie mówię oczywiście o pełnej integracji. Mąż ma restaurację. W niej odbywały się spotkania Białowieskiej Akcji Humanitarnej. Często można u nas spotkać wolontariuszy i ekologów. W weekendy pracuje dziewczyna, która została znaleziona w lesie. Mówiła, że zgubiła matkę. Najpierw umieszczono ją w domu dziecka, a po ukończeniu 18. roku życia w mieszkaniu chronionym. Wiadomo więc, jaki światopogląd mają pracujący i przychodzący do restauracji ludzie i są mieszkańcy, którzy nie przekroczą jej progu. Zwłaszcza w biały dzień, bo to mogłoby zostać odczytane jako deklaracja światopoglądowa. Mimo to uważałam, że między różnymi grupami społecznymi zaczęło się budować jakieś porozumienie. Ostatnio jednak pojawił się projekt ustawy, który zakłada objęcie całej Puszczy Białowieskiej ochroną jako Obiektu Światowego Dziedzictwa UNESCO i znów zaczęły się kłótnie i protesty przeciwko niemu. Mam wrażenie, że po tym, co udało nam się ostatnio wypracować, niewiele zostało.

Dziękuję za rozmowę.

LUCYNA MARCINIAK specjalistka chorób wewnętrznych i płuc. Mieszka w Białowieży i po ogłoszeniu stanu wyjątkowego oraz objęciu obszaru przy granicy z Białorusią strefą zamkniętą była tam jedynym lekarzem i zaangażowała się w pomoc uchodźcom. Współtworzyła Białowieską Akcję Humanitarną. Oświęcimski Instytut Praw Człowieka przyznał jej Nagrodę Nieobojętności. Otrzymała też statuetkę Miłosiernego Samarytanina 2023 w kategorii ochrona zdrowia.

Udostępnij:

Dołącz do naszej społeczności

Zarejestruj się bezpłatnie, otrzymasz dostęp do wykładów, najnowszych artykułów, wywiadów i podcastów.

Dowiedz się więcej