Dołącz do naszej społeczności
Zarejestruj się bezpłatnie, otrzymasz dostęp do wykładów, najnowszych artykułów, wywiadów i podcastów.
Dowiedz się więcejOsoba, która czyta niniejszy tekst, z dużym prawdopodobieństwem należy do kategorii, o której on traktuje. Mowa tu o Polakach, którzy podjęli wysiłek zdobycia wyższego wykształcenia, uzyskali je i których aspiracje statusowe wiązały się właśnie z ulokowaniem w środku drabiny rozkładu dochodów i społecznego prestiżu. Jednocześnie w związku z dokonanymi inwestycjami edukacyjnymi i wykonywanym zawodem aspirują oni do jakości życia na poziomie adekwatnym do ich codziennych wysiłków i wyobrażeń. Ani to elita finansowa, ani niskowykwalifikowany robotnik z właściwym mu – w powszechnym wyobrażeniu – zmaganiem o zaspokojenie podstawowych potrzeb.
Ludzie średni, ale nie przeciętni, gdyż bycie w warstwie środka to potencjalnie (przecież tak być powinno! – powiedzą nam bohaterowie tego tekstu) bilet wstępu do krainy stabilności, możliwości, spełnienia i samorealizacji. Klasa średnia (warstwa lub stan, ponieważ chodzi nie o precyzję socjologicznego terminu) raczej kojarzy się pozytywnie, nobilitująco. To identyfikacja pożądana, przynależność do oświeconej warstwy, która „własną głową” pracuje na materialny sukces swój, ale też kraju, mieniąc się motorem napędowym rozwojowych zmian. Na pytanie o różnice strukturalne reprezentant klasy średniej chętnie zacytuje fakt, że on sam pracuje na jakość swojego życia, nic nie dostając za darmo z systemu państwowej, socjalnej asekuracji. Każdy dzień to wkroczenie na poligon zmagań potwierdzających własną adekwatność, wykazujących wartość i zgodność z różnymi kulturowymi trendami, które właśnie w środku struktury społecznej znajdują swój pełny wyraz.
„Średniość strukturalna” to dzisiaj wspólnota kulturowa, a nie ekonomiczna. Wspólnie z Tomaszem Szlendakiem łączymy ją z wykształceniem wyższym i zasygnalizowaną wyżej wspólnotą aspiracji. To kategoria heterogeniczna, tj. zróżnicowana w zakresie dostępnych zasobów ekonomicznych. W tej kategorii będą mieścić się zarówno naukowcy, przedsiębiorcy, pracownicy licznych instytucji publicznych, organizacji pozarządowych, specjaliści zatrudnieni w biznesie, w tym w korporacjach i zajmujący różne pozycje w strukturze hierarchicznej tych organizacji, artyści, dziennikarze etc. To zbiorowość o uwspólnionym niezadowoleniu z braku oferty ze strony polityki społecznej państwa (płace, dostępne usługi i ich jakość, obciążenia fiskalne etc.) i jak już wskazano, kształtowana na bazie samoidentyfikacji w zakresie miejsca w strukturze, ale też wspólnych efektów dokonywanych porównań statusowych (inni mają lepiej). I można by teraz, używając socjologicznej i psychologicznej siatki pojęciowej, kreślić istotę warunków socjalnych, wartości, aspiracji, uwarunkowań stosunków społecznych tej kategorii społecznej, ubierając w mądre zdania socjalny, społeczny i kulturowy wymiar (marnej) egzystencji „strukturalnych średniaków”.
Jednak, chcąc wiernie oddać istotę współczesnych doświadczeń, pragnień i ocen reprezentantów statusowego środka, należy za nich (gdyż oni sami nie mają już na to wystarczającej siły ani odwagi) wykrzyczeć obraz ich jakości życia. Klasa średnia w aktualnym systemie społecznym czuje się wyczerpana, choć często nie umie nazwać tego, co ją boli. Wspólnie z prof. Tomaszem Szlendakiem mieliśmy okazję realizować kilka projektów badawczych, wykorzystujących różnorodne techniki zbierania danych (wywiad kwestionariuszowy, wywiad indywidualny o średnim stopniu standaryzacji, wywiady zogniskowane, konkurs na pamiętnik, analizy danych zastanych), bezpośrednio i pośrednio ukierunkowanych na kwestie jakości życia „ludzi środka struktury”. Spróbujmy w ich (a może swoim?!) imieniu wyrazić to, co im dolega.
Jakość życia sprowadzana jest przez ekspertów do konkretnych wymiarów, domen, a w nich do konkretnych wskaźników, pozwalających wyrazić zakres dostępnego ludziom dobrobytu (łączonego z zaspokojeniem obiektywnie traktowanych potrzeb) i dobrostanu (czyli subiektywnego poczucia zadowolenia z życia). Mnogość ujęć, definicji, wskaźników, skal i pojęć pozwala, z jednej strony, sprowadzać poczucie zadowolenia z życia do wielu jego szczegółowych aspektów lub do całościowej oceny, ujętej w postaci stosowanej przez Instytut Gallupa drabinki Cantrilla (i oceny jakości własnego życia w skali od 0 do 10) czy też np. w postaci pytania wprowadzonego przez Franka M. Andrews’a i Stephena B. Whitneya: Jak oceniasz swoje życie jako całość?
Aby zarysować dostępną klasie średniej jakość życia, posłużmy się ujęciem pośrednim, acz powszechnie stosowanym. Robert A. Cummins, wybitny badacz jakości życia i emerytowany profesor Deakin University w Melbourne, w tekście „Why health-related quality of life is not quality of life: Theory, data and the FDA…“, analizując 27 obecnych w literaturze definicji jakości życia, wskazał, że większość uwzględnia następujące wymiary: zdrowie, relacje rodzinne i społeczne, dobrobyt materialny, praca zawodowa i inne formy aktywności, poczucie pewności i bezpieczeństwa, funkcjonowanie w społeczności i dobrostan emocjonalny. To użyteczna perspektywa dla charakterystyki jakości życia polskiego środka struktury społecznej. Jakości życia, która opiera się na upowszechnionych problemach, niezadowoleniu, zagrożeniu, niestabilności, poczuciu niezaopiekowania, frustracji, eksploatacji, zaburzeniach zdrowotnych, braku zaufania, nieustannych porównaniach z innymi i izolacji. Warto rozwinąć te wątki, bazując na wymiarach wskazanych przez Cumminsa.
W kontekście stanu zdrowia warto wskazać właściwe „średniakom” dolegliwości psychosomatyczne (i notoryczne wizyty u różnych specjalistów w poszukiwaniu przyczyn odczuwanych dolegliwości), ale także często powiązane z powyższymi zaburzenia w sferze zdrowia psychicznego. W realizowanych przez nas z prof. Szlendakiem projektach badawczych znajdowaliśmy empiryczne potwierdzenia faktu wyraźnego wzrostu sprzedaży leków psychoaktywnych (21 mln opakowań sprzedawanych rocznie w Polsce) czy rosnącej liczby samobójstw zwłaszcza wśród mężczyzn. Wystarczy porozmawiać dłużej i głębiej z naszymi sąsiadami, spełniającymi wywołane tu charakterystyki „ludzi środka struktury”, ze znajomymi, współpracownikami, którzy nas otaczają. Gdyby nie wciąż upowszechnione tabu dotyczące ujawniania dolegliwości psychicznych, odkrylibyśmy liczne typy nerwic, zaburzenia emocjonalne wyrażone stanami depresyjnymi, choroby afektywne dwubiegunowe, korzystanie ze wsparcia psychiatrów, psychologów i psychoterapeutów. Klasa średnia musi się leczyć – monitorować ciało i uzdrawiać zszargane codziennością emocje. Jednocześnie stara się dyscyplinować w dbaniu o zdrowie i ciało. Bieganie, regularne wizyty w kubach fitness, joga, sesje mindfulness, kontrola snu, liczenie kalorii, analiza jakości produktów żywnościowych i wpływu tekstyliów na nasze zdrowie stają się sposobami przenoszenia uwagi z wnętrza na zewnętrzną aktywność, a jednocześnie są próbą wprowadzenia systemu kontroli w rzeczywistości, którą charakteryzuje wielowymiarowa niepewność. Nie ma jednak w dłuższej perspektywie mikrorozwiązań na makroproblemy…
Relacje rodzinne i społeczne stanowią często jeden z kluczowych tematów rozmów podczas sesji terapeutycznych. Brak wzajemnego zrozumienia w relacji (także ze względu na wpojony genderowy skrypt), niemożliwy do zrealizowania w dostępnych warunkach instytucjonalnych proces godzenia życia rodzinnego i zawodowego, wzajemne pretensje i przerzucanie na siebie odpowiedzialności łączą się z próbą sprostania deklarowanej normie „relacji partnerskich”.
W ostatnim czasie miałem okazję recenzować wniosek habilitacyjny Marty Olcoń-Kubickiej, socjolożki analizującej relacje ekonomiczne w życiu codziennym wśród młodych par reprezentujących polską klasę średnią. Z analiz Olcoń-Kubickiej wyłaniał się obraz ludzi stale liczących każdy grosz, wykorzystujących excelowe tabele do dyscyplinowania się wzajemnie, aby na koniec została niezbędna kwota, pozwalająca opłacić kolejną ratę kredytu mieszkaniowego. Relacje społeczne przeniesione do sieci internetowej to w praktyce stałe ocenianie, porównywanie się, gdzie podstawą oceny i samooceny są obrazy wykreowane dzięki filtrom i zabiegom wybiórczego portretowania własnego życia.
Współczesne kanały komunikacji umożliwiają dostęp do informacji o realnej lub wykreowanej jakości życia ludzi o tej samej pozycji w strukturze co nasza, ale także tych, którzy w strukturze (np. rozumianej jako zbiór kategorii społeczno-zawodowych) zajmują inne pozycje. Z prof. Szlendakiem te zbiory jednostek, z którymi dokonujemy wzajemnych porównań dostępnej jakości życia, nazywamy układami odniesienia statusowego. To ze zbioru ludzi z naszej ulicy, wsi, dzielnicy, z kraju, ale i spoza kraju, migrantów i tubylców kształtuje się nasz układ porównań – oceny tego co mam, na co mogę liczyć, jak mi się żyje, a co z kolei mają do dyspozycji „ci inni” z mojego układu odniesienia statusowego. Klasa średnia w Polsce, porównując się z dostępną jakością życia rodaków w kraju i za granicą o np. niższej pozycji w strukturze, z obcokrajowcami wykonującymi np. porównywalne zawody, zawsze czuje się gorzej. Oczywiście nieoficjalnie. W oficjalnej narracji chce czuć się lepiej, jako ludzie, którzy dorabiają się materialnego i statusowego sukcesu. Tylko coraz trudniej utrzymywać tę własną statusową propagandę. W rzeczywistości tli się w niej złość, niezgoda, poczucie krzywdy i bycia wykorzystywanym. Ukrywamy to, że nam źle, ukrywamy, że musimy wspomagać się lekami, ukrywamy, że nie mamy czasem siły by wstać rano i dalej „walczyć”…
Dobrobyt materialny należy połączyć z innym wymiarem jakości życia – poczuciem pewności i bezpieczeństwa. Sformułowanie, które pojawiło się w jednym z tekstów opublikowanych w polskim dzienniku, wskazujące, że polską klasę średnią od bezdomności dzielą dwie raty niezapłaconego kredytu mieszkaniowego, nie jest aż tak jaskrawym przerysowaniem, jak nam się może wydawać. Oczywiście, już była o tym mowa, to kategoria zróżnicowana pod względem dostępnych środków ekonomicznych.
Ale generalnie dla wielu klasowych „średniaków” codzienność, to wielka niepewność i brak bezpieczeństwa. Zakupy mają pozwolić uciec od codzienności, kupić endorfiny nowego posiadania, wyposażyć się w materialne atrybuty statusu, by poczuć się na swoim miejscu. Spokoju, rozumianego jako pogodzenie się z rzeczywistością, nie da się kupić. Wynagrodzenie klasy średniej nie pozwala na sfinansowanie potrzeb i jednoczesne poczucie stabilności.
Klasa średnia ma świadomość wagi potrzeb, za które trzeba zapłacić – szczególnie za dostęp do wysokiej jakości usług z dziedziny ochrony i profilaktyki zdrowia, edukacji, opieki nad osobami zależnymi. Próby osiągania gwarancji bezpieczeństwa przez kredytowane inwestycje przy jednoczesnym ponoszeniu bieżących kosztów życia to raczej metaforyczna uzda, która zabiera nam wolność wyboru i zmusza do spuszczania głowy w postawie podporządkowania, a nie strategia ekonomicznego empowermentu i zabezpieczenia. Dobra, które mamy, staną się nasze za 5-10-20 lat, a do tego czasu pozostaje poranna pobudka z mokrą od potu koszulką, wyrazem stresu odczuwanego od świtu do nocy i troski, czy w kolejnych miesiącach uda się spłacać zobowiązania. Ewentualnie możemy podlegać innemu społecznemu stresorowi – perspektywie wysokości naszego świadczenia emerytalnego. Mówimy, że to tylko chęć posiadania własnego M, że ten samochód to wcale nie jest najwyższa półka, że nie oczekuję kokosów na starość – a to tylko tłumiona niezgoda na to, w jakich warunkach odbywa się dzisiaj dostęp do dóbr materialnych. A wyjazd wakacyjny, jak wszystko dobrze pójdzie, spłacimy do końca roku…
W projekcie zrealizowanym w ostatnich latach, dotyczącym doświadczeń bezrobocia we współczesnej Polsce opisywanych w pamiętnikach przesyłanych na konkurs przez osoby bez pracy, odkryliśmy także obraz warunków pracy w naszym kraju. Pracodawcy mają dzisiaj sfrustrowanych pracowników. I nie ma co się łudzić – będzie coraz gorzej. „Zaburzenia emocji” to codzienność pracowników dużych korporacji, ale też średnich i małych firm. To problem ludzi mających doświadczenie w podejmowaniu pracy na stanowiskach handlowców, doradców klienta, inżynierów, sprzedawców, kasjerów, nauczycieli, konsultantów, brokerów, stolarzy, grafików etc. I problem nie leży tu jedynie w braku odpowiedzialności zakupowej współczesnych pracowników-konsumentów, ścigających się „na status” z sobie podobnymi za pomocą kredytów, wydatków wyższych niż comiesięczne przychody. Tu problem leży nie tylko w aspiracjach, pragnieniach i podnietach kultury konsumpcyjnej, które kreują potrzeby ponad miarę. Kto zresztą ma tę miarę ustalać? Na co powinno być stać wykształconego człowieka, pracującego w charakterze specjalisty? Na pewno na godne traktowanie w miejscu pracy. Procesy rekrutacji, codzienne traktowanie pracowników (płaca, podmiotowość, decyzyjność, możliwości rozwoju i awansu), wynagrodzenia, spektakle zwalniania z pracy – tu nie ma miejsca na godność. Pamiętniki bezrobotnych ujawniły nam rzeczywistość, w której walka o realizację aspiracji to próba bycia dostrzeżonym, zauważonym i usłyszanym w miejscu pracy. Choć teoretycznie leży to w obszarze celów biznesowych, w modelach biznesowych i strategii zarządzania, raport społecznej odpowiedzialności na stronie internetowej firmy to często szyderstwo wobec pracowników tej organizacji.
A co z aktywnością pozazawodową? Jeśli starcza sił, to uprawiamy sport, szukając superzdyscyplinowanego, maksymalnie regularnego harmonogramu wydzielania endorfin, by zająć czymś głowę i lepiej się poczuć. Alternatywą jest alkohol, który pozwala nam na chwilę zwolnić się z bolesnej świadomości, że pracujemy jak klasa średnia, choć to, jak wygląda nasze życie, nie spełnia naszych oczekiwań. Żyjemy zatem w społeczności anonimowych ludzi, którzy wrogo na siebie patrzą, czekając na iskrę, która przyniesie rozładowanie: w formie wojen parkingowych, nagłego sporu przy wódce na temat plemiennej przynależności i odpowiedzialności politycznej, niechęci do czyjegoś modelu wychowawczego, praktyk religijnych, stroju etc.
Dobrostan emocjonalny klasy średniej to układ stale iskrzący lękiem, niepokojem, smutkiem i złością. Klasa średnia jest wyczerpana codzienną gonitwą. Państwo jej nie zauważa – konsekwentnie od przełomu transformacyjnego. Klasa średnia ma się sama wyżywić. Ma sobie poradzić, spuścić głowę i pracować na dobrobyt ogółu – konsumować, ale też być wszechstronnie odpowiedzialną. Jaki może być poziom emocjonalnego dobrostanu „statusowego średniaka” w sytuacji, kiedy na tak wielu polach i przy tak śladowej pomocy i szacunku dla jego godności zmaga się w walce o swoją adekwatność? Stara się on uzyskać poczucie własnej wartości jako efektywny pracownik, jako rozpoznający nowoczesne trendy wychowawcze i świadomie przeciwdziałający zagrożeniom rodzic, jako pełnoprawny i spełniony konsument, symetryczny i empatyczny partner w związku, wyedukowany historycznie, troszczący się o podtrzymywanie tożsamości narodowej, uczciwy patriota lub ścierający się z nim otwarty, demokratyczny, wolny od uprzedzeń, inkluzywny i proeuropejski kosmopolita, jako ekologicznie odpowiedzialny obrońca planety przed jej ostateczną dewastacją (wobec sprytnego przerzucenia odpowiedzialności przez produkujące, eksploatujące i reklamujące się korporacje). I choć każda z tych ról i tożsamości jest sama w sobie ważna, atrakcyjna i potrzebna, to – jak powiedział bohater kultowej polskiej komedii – „to za dużo na jeden człowiek na jeden dzień”.
I tu przechodzimy do kluczowego pytania: czy jest tu miejsce na bunt? Jeszcze nie. Bunt wymaga świadomości tego, co nas uwiera, tego, co nas złości. Bunt wymaga współzależności, komunikacji w procesie wyrażania swojej niezgody na rzeczywistość, ujawnienia tego, z czym sobie nie radzimy i co nas przytłacza. A my? Wciąż żyjemy złudzeniami, że damy radę, od Świąt i od święta żywimy nadzieję, że kiedyś odpoczniemy, odeśpimy, poczujemy się bezpieczni, spokojni, spełnieni i zrozumieni. Że ktoś (pracodawca, mąż, żona, partner, partnerka, rządzący) usłyszy nasz niemy krzyk, że tak naprawdę to mamy już wszystkiego dość, że ten cały projekt ulokowania się w środku struktury to oszustwo, ponieważ to kraina, w której trzeba coś nieustannie udowadniać sobie i innym, ale wsparcia i zrozumienia tam nie ma. Bunt może pojawić się wówczas, gdy podamy w wątpliwość propagandę sukcesu i złudzenia, że dotychczasowe metody działania do niego doprowadzą. Tymczasem pozostaje nam trawiący i trawiony gdzieś głęboko w środku gniew.
Artykuł pochodzi z 7 numeru gazety Nienieodpowiedzialni.
To słowa o. Macieja Zięby, który po ciężkiej i długiej chorobie odszedł 31 grudnia 2020 r. Był fizykiem, teologiem, filozofem, publicystą, wybitnym znawcą i propagatorem nauki społecznej Kościoła oraz myśli Jana Pawła II. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski (2007) oraz Krzyżem Wolności i Solidarności (2015).
Zachęcamy do przeczytania wywiadu opublikowanego w numerze 5 nieregularnika Nienieodpowiedzialni. Rozmowę przeprowadził Konrad Ciesiołkiewicz.
Chodzi o lenistwo w czynieniu zła i pracowitość w czynieniu dobra
Konrad Ciesiołkiewicz: Czym jest grzech?
o. Maciej Zięba: Najlepiej odpowiada na to pytanie Katechizm Kościoła Katolickiego: „Grzech jest wykroczeniem przeciw rozumowi, prawdzie, prawemu sumieniu; jest brakiem prawdziwej miłości względem Boga i bliźniego z powodu niewłaściwego przywiązania do pewnych dóbr. Rani on naturę człowieka i godzi w ludzką solidarność. Został określony jako słowo, czyn lub pragnienie przeciwne prawu wiecznemu” (KKK 1849). Rozwijając przywołany tu na końcu cytat ze św. Augustyna i Tomasza z Akwinu: grzech to świadome i dobrowolne wykroczenie przeciw miłości rozumianej jako agape – czyli przeciw odwiecznemu prawu Bożemu.
Na liście siedmiu grzechów głównych lenistwo znajduje się na ostatniej pozycji. Z czego może wynikać ich hierarchia i na ile oznacza to, że lenistwo jest relatywnie najmniej groźnym z grzechów?
Te klasyfikacje, które rodziły się pomiędzy IV (Ewagriusz z Pontu) a VI w., gdy obowiązującą do dziś formę nadał im Grzegorz Wielki, różniły się i liczbą grzechów i nazwami, stąd nie przywiązywałbym nadmiernej wagi do ich kolejności. Ale jeśli już miałbym interpretować tę kolejność, to pierwszych sześć grzechów głównych może skłaniać do czynów raptownych, do podjęcia wysiłku skierowanego w złym kierunku, podczas gdy lenistwo ze swej definicji jest rozlazłe.
Nasze zachowania nie są przecież jednoznaczne, tylko dobre lub tylko złe. Są zmienne w czasie, zależne od wielu czynników i rozpięte między skrajnymi punktami kontinuum. Czy powinniśmy zatem grzech lenistwa odseparować od pozostałych sześciu – pychy, chciwości, nieczystości, zazdrości, nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, gniewu – i rozpatrywać go samodzielnie? A może ma on jakieś związki z innymi grzechami?
Człowiek jest psychofizyczną jednością, a zarazem istotą niezwykle skomplikowaną, wielowymiarową, dlatego jego działań nie da się jednoznacznie uzasadnić, a jednostronne ich interpretacje nieuchronnie są sporym uproszczeniem. Nasze motywy i nasze działania zawsze są wielowątkowe, a zarazem powiązane ze sobą. Na tym właśnie polega idea grzechów głównych – peccta capitalia. Albowiem i słowo „główny”, i łacińskie „capital” pochodzą od „głowy” (caput). Dlatego św. Tomasz z Akwinu tłumaczy, że tak jak „w przenośni nazywamy głową to, czemu przysługuje pierwszeństwo (…) w tym znaczeniu wadą główną jest to, z czego rodzą się inne wady. Stąd wada główna ma nie tylko pierwszeństwo w stosunku do innych, ale także dzierży kierownictwo nad innymi grzechami, niejako prowadząc je”.
W wystąpieniu na V Konferencji Nienieodpowiedzialni pt. „Odpowiedzialność – ciężar czy szansa?” mówił ojciec, że nie zawsze lenistwo było grzechem i zachowaniem społecznie napiętnowanym. W świecie antyku było dokładnie odwrotnie. Jakiego dobra upatrywali w lenistwie starożytni Grecy?
Kultury starożytnej Grecji oraz Rzymu były kulturami arystokratycznymi. Pogardzały pracą, do której przeznaczone były klasy niższe, a zwłaszcza res mobiles (rzeczy ruchome), jak prawo rzymskie określało niewolników. W Grecji słowo „ekonomia” (oikonomia) było pogardliwym określeniem małodusznego, przyziemnego baczenia na gospodarstwo domowe, zajęcia dla kobiet i niewolników. Praca oznaczała bowiem przymus, a praca zarobkowa – chciwość i pazerność. Stąd Wergilusz pisał w „Bukolikach”: Deus nobis haec otia fecit (Bóg obdarzył nas bezczynnością).
Przyjrzyjmy się głębiej stanowi lenistwa. Ojciec twierdzi, że ma on swoją własną dynamikę.
Człowiek jest tworem nie tylko nieskończenie wielowymiarowym, ale także dynamicznym. Możemy w sobie rozwijać lub osłabiać różne predyspozycje, możemy dbać o rozwój fizyczny lub go zaniedbywać, możemy kształtować swoje emocje albo pozwalać im rozrastać się w niekontrolowany sposób, możemy pogłębiać i oczyszczać swoją miłość albo kultywować swój egoizm. Dotyczy to również lenistwa. W każdym z nas tkwi zadatek na lenia, bo każdy – z definicji – lubi robić to, co lubi, a nie lubi tego, czego robić nie lubi. Ale jeśli przez dłuższy czas odkładamy na bok wszystko, czego nie lubimy robić, to lista tego, co lubimy, z czasem staje się coraz krótsza. Następuje uwiąd naszej gorliwości, a resztki pracowitości wiotczeją. Ta atrofia z czasem przeradza się w apatię – zobojętnienie. Interesuje mnie jedynie wygoda. Jak powiedział papież Franciszek w Krakowie: „Sądzimy, że abyśmy byli szczęśliwi, potrzebujemy dobrej kanapy. Kanapy, która pomoże nam żyć wygodnie, spokojnie, całkiem bezpiecznie”. Tyle tylko, że spędzanie życia na kanapie powoduje rozpad więzi społecznych i personalnych. Stan apatii przechodzi w stan anomii – wyobcowania, dezorientacji, bezsensu.
Jakie są rodzaje lenistwa i czym się charakteryzują?
Lenistwo, acz w różnym stopniu, może obejmować każdy wymiar naszego człowieczeństwa. Najłatwiej zauważyć różne przejawy lenistwa fizycznego. Lenistwo psychiczne jest już trudniej dostrzegalne, a przecież każdy z nas ma jakieś zranienia, kompleksy, lęki, rozchwiania emocjonalne albo niekiedy stłumienia emocji, nadmiar czy też niedomiar asertywności. Można nad nimi pracować albo pozostawić je samym sobie. Tyle tylko, że mają one swoją wewnętrzną dynamikę – z czasem nadmiernie się rozrastają albo też niebezpiecznie karleją. Ale nawet człowiek, który dba o swoją kondycję fizyczną i psychiczną, może ulec lenistwu intelektualnemu, a więc rutynie mentalnej, uwięźnięciu w schematach, niechęci do uczenia się od innych, a co za tym idzie– zawężeniu horyzontów i stagnacji. Najbardziej jednak rujnujące jest lenistwo duchowe – bezczynność w sferze ducha. To bowiem w przestrzeni duchowej rozwijają się lub deformują nasza wiara, nadzieja i miłość, które nadają decydujący kształt naszemu człowieczeństwu. A rozrastające się lenistwo duchowe doprowadza w konsekwencji do swego rodzaju depresji duchowej – acedii, a więc duchowej rezygnacji, totalnego zobojętnienia, lęku przed jakimkolwiek wysiłkiem duchowym. Bardzo trudno jest się wyrwać z takiego stanu. Jak zauważył jeden z Ojców Pustyni z IV w.: „Wiedzieliśmy, jak wielcy grzesznicy świata przechodzili do doskonałości, nigdy jednak nie widzieliśmy tego u chrześcijan obojętnych”.
Znakiem czasu, w jakim żyjemy, jest skrótowość przekazu, silne oceny, komunikowanie się ze sobą za pomocą mediów społecznościowych, ale także manichejska polaryzacja prowadząca do myślenia: dobry – zły, moralny – niemoralny, nasi – obcy. Język podlega nieprawdopodobnej radykalizacji i wulgaryzacji. Z raportu Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW prof. Michała Bilewicza dowiadujemy się, że mamy do czynienia z kosmicznym tempem rozwoju języka wykluczającego, stygmatyzującego i obrażającego innych, obcych, w tym uchodźców. Ponad 70% Polaków nie jest przychylnych przyjmowaniu uchodźców. Ponad 20% z nas wierzy, że Żydzi porywali w przeszłości dzieci na mace, obserwujemy wzrost postaw antysemickich. Przykłady radykalizacji postaw i poglądów można mnożyć. Nie wydaje się Ojcu, że stereotypy, uprzedzenia i manichejska wizja świata są w jakimś sensie „owocem” grzechu lenistwa intelektualnego i duchowego?
Pełna zgoda. Zapewne od czasu grzechu pierworodnego, a więc od okresu przedhistorycznego, mamy w sobie zakodowany podział „swój” – „obcy”. Skąd się wziął termin „barbarzyńcy”? Z tego, że dla Greków wszyscy nie-Grecy bełkotali „bara, bara”. A nasi Niemcy? I tak dalej: Japończycy i gaijin – „ludzie zewnątrz”, Żydzi oraz gojim – nie-Żydzi, wyznawcy Proroka i giaurzy – niewierni itd. Trzeba zatem dokonać sporej pracy duchowej i intelektualnej, aby te podziały przekraczać. To jest zasada ogólnoludzka. Dotyczy przyjaciół, małżonków, lokalnych społeczności, narodów, stosunków międzynarodowych, ekumenicznych i międzyreligijnych. Aby utrzymywać dobre relacje, trzeba stale nad tym pracować. W przestrzeni fizycznej, jeżeli na ciała nie działa żadna siła, to albo są one w spoczynku, albo poruszają się po linii prostej. W przestrzeni duchowej, jeżeli na dwa ciała nie działa żadna siła, to one oddalają się od siebie. Wystarczy więc w małżeństwie nic nie robić, by ono słabło i w rezultacie się rozpadło. Wystarczy nie pracować nad poprawianiem relacji polsko-litewskich, by stawały się one coraz gorsze.
To jest ważna i trudna duchowa praca zadana wszystkim chrześcijanom przez Jezusa. On bowiem burzy logikę podziału „swój” i „obcy”, nauczając, że każdy bez wyjątku – nawet twój wróg – jest twoim bliźnim. Jak o Chrystusie powie św. Paweł: „On, który obie części ludzkości uczynił jednością, bo zburzył rozdzielający je mur – wrogość”. Ten mur to mur Świątyni Jerozolimskiej oddzielający dziedziniec Żydów od dziedzińca pogan (dodajmy, że za wejście poganina na dziedziniec Żydów groziła śmierć). A teraz „nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie”. I jeżeli chrześcijanie są gorliwi, to budują wokół siebie kulturę spotkania, pojednania oraz przebaczenia. A jeżeli ich wiara wiotczeje lub ulega ideologizacji, to wtedy poddają się tej logice podziałów na swoich i obcych.
Między innymi dlatego tak wiele w Ewangelii mówi się o konieczności stałego nawracania – o metanoi. Bo metanoia to nie tylko naprawa moralna, ale przede wszystkim przemiana intelektualna oraz duchowa. Słowo to bowiem pochodzi od „meta” – „zmiana” i „nous” – „umysł”. Mamy zatem wciąż przemieniać swój sposób myślenia, wciąż przekraczać swoje kategorie postrzegania świata, stale uczyć się optyki Ewangelii.
Mówienie dzisiaj o lenistwie, szczególnie wśród przedsiębiorców, ludzi biznesu i organizacji pozarządowych zajmujących się społeczną odpowiedzialnością zarządzania odebrane może zostać jako temat czysto teoretyczny. Jeśli któryś z grzechów głównych robi w świecie furorę, to jest nią raczej chciwość. Dzięki filmowi J.C. Chandora – nomen omen z Kevinem Spacey w roli głównej – kryzys finansowy 2008 r. przejdzie do historii pod marką „chciwość”. Wielu krzewicieli idei wolnej ręki rynku uznaje nawet chciwość za motor rozwoju społeczno-ekonomicznego w świecie. Gdzie tu jest miejsce na lenistwo? Statystyki związane z przepracowaniem, wypaleniem zawodowym i poziomem stresu organizacyjnego są wciąż rosnące. Jaki sens ma więc mówienie o lenistwie?
A jednak taki sens istnieje. Bo istnieje także aktywna postać lenistwa intelektualnego i duchowego. Z lenistwa intelektualnego często płynie zła organizacja czasu, nieefektywne metody działania, zły dobór priorytetów, petryfikacja metod zarządzania i owocem takiego lenistwa może być coraz intensywniejsza praca, zwiększanie wysiłku przynoszącego jednak znikome efekty. A aktywna forma lenistwa duchowego polega z kolei na zagłuszaniu duchowej pustki przez rozbieganie i niestałość: bezustanne zawieranie nowych znajomości, tworzenie coraz to nowszych planów, pozorowanie pracy w internecie etc.
Natomiast co do chciwości to dotykamy kolejnego grzechu głównego. Pogląd o pozytywnym znaczeniu chciwości to jeden z najbardziej zgubnych i niebezpiecznych fałszów dzisiejszej ekonomii. Rozpowszechnił go w początku XVIII w. Bernard de Mandeville w „Bajce o pszczołach”, która miała dziesiątki tłumaczeń i setki wydań, a nosiła znamienny podtytuł „Private Vices – Public Benefits” i aż po słynne „greed is good” Michaela Douglasa z „Wall Street”, przekonanie to należało do kanonu współczesnej ekonomii. Zauważmy jednak, że taka formuła stosowana jako zasada niszczy zaufanie, rozwala współpracę, eliminuje uczciwą konkurencję, łamie wszelkie normy, kanony oraz wartości. Nie wolno mieszać racjonalnej, długoterminowej optymalizacji zysku, czym kierować się winien wolny rynek, z apoteozą chciwości, bo pomiędzy nimi istnieje przepaść
Istnieje przekonanie, że ludzie z nudy potrafią czynić dużo zła. Niektórzy upatrują w niej przyczyn wojen i konfliktów zbrojnych. Już w nauczaniu Ojców Pustyni pojawia się wątek pracy jako metody walki ze złem.
Są też ludzie mający dokładnie przeciwne poglądy. W ubiegłym stuleciu niezwykle błyskotliwy umysł, wybitny logik i noblista Bertrand Russell napisał książkę „In Praise of Idleness” (Pochwała lenistwa), dowodząc, że z aktywizmu rodzi się chęć dominacji, konflikty i wojny, a powszechne lenistwo oznacza powszechny pokój. Częściej jednak uznawana jest opinia żyjącego 2 tysiące lat wcześniej Luciusa Columelli: „Nic nie robiąc, ludzie uczą się czynić źle”. Ten pogląd dobrze współgra z wizją dynamicznej natury człowieka – bezczynność jest destrukcyjna, wytwarza w człowieku sztuczną próżnię, a natura nie znosi próżni. To dlatego św. Hieronim (347-420) instruował młodego mnicha: „Zajmij się jakąś pracą, aby cię diabeł zawsze zastawał zajętym”.
Genialną syntezę obu tych poglądów znalazłem w komentarzu do Tory. W traktacie Eruwim zestawiono bowiem obok siebie dwa zdania: „Siedź i nic nie rób – zrobisz mądrze” oraz „Wstań i pracuj – zrobisz mądrze”. Chodzi więc o lenistwo w czynieniu zła i pracowitość w czynieniu dobra.
W zarządzaniu przyjmuje się, że dla rozwoju zawodowego i osobistego niezbędne jest wyjście ze strefy komfortu, a więc pewnych utartych schematów myślenia i działania. Jednocześnie rozwój odmieniany jest w ostatniej dekadzie przez wszystkie przypadki i wspierany coachingiem, mentoringiem, treningami, warsztatami, sesjami inspiracyjnymi, doradztwem zawodowym i psychologicznym. Rozwój stał się korporacyjnym dogmatem. Czy rozwój jest obowiązkiem? Co zrobić z ludźmi, którzy po latach pracy w takim duchu mają dość rozwoju i mówią, że chcą po prostu cieszyć się życiem i mieć święty spokój?
To napięcie pomiędzy „dogmatem rozwoju” a „świętym spokojem” tkwi w spsychologizowaniu człowieka oraz wierze, że wszystko jest mniej lub bardziej skomplikowaną techniką myślenia oraz działania. Nie odrzucam całkowicie tych coach-mento-tren-tutor-ingów, ale przecież wiemy, że największe sukcesy osiągają ludzie, którym do głowy nie przyjdzie korzystanie z owych „-ingów”, a są też ludzie, którym nie dopomoże żaden coaching, mentoring, trening, sesja inspiracyjna czy doradztwo.
Mówiłem już wielokrotnie, że człowiek jest bytem dynamicznym, to znaczy, że jest powołany do rozwoju. Ładnie to ujął Martin Heidegger, pisząc, że „istotą człowieka jest to, że jest on czymś więcej niż tylko człowiekiem”. Ale prawdziwy rozwój odbywa się na poziomie duchowym. Musimy dbać o swoją psyche oraz sensownie jest troszczyć się o ciało, ale nie oszukujmy się, 50-latek nie będzie sprawniejszy od wytrenowanego 25-latka.
Prawdziwy i najistotniejszy rozwój człowieka dokonuje się w przestrzeni duchowej – dotyczy mądrości i miłości. Wspaniałe jest to, że jest on dostępny każdemu. Owszem, wymaga cierpliwości, potrzebuje czasu, by dojrzewać, ale nie ma czasowego limitu. Jednakże ani mądrości, ani miłości nie da się wyuczyć się przez coaching czy sesje inspiracyjne. Można się ich uczyć, jedynie przebywając z mistrzami, którzy otwierają nas na mądrość oraz miłość, dzieląc się swoją miłością i mądrością. Co więcej, jestem przekonany, że realistycznym dopełnieniem słów Heideggera jest konstatacja Czesława Miłosza w „Widzeniach nad Zatoką San Francisco”: „Tylko Bóg może mnie ocalić, bo wzbijając się ku niemu wznoszę się ponad siebie, a prawdziwa moja esencja nie jest we mnie, ale ponade mną”. Jeśli dobrze rozumiem Miłosza z jego okresu duchowych poszukiwań, to chce on powiedzieć, że jeżeli Pana Boga nie ma, to nie możemy siebie przerastać. Wtedy możemy, a właściwie musimy, zrealizować zapisany w nas kod genetyczny, modyfikowany przez chemię zawartą w naszym pożywieniu oraz wdychanym powietrzu i wzbogacony przez otaczającą nas kulturę, która jednak też jest jedynie sumą zrealizowanych w mniejszym lub większym stopniu rozlicznych ludzkich kodów genetycznych.
Podczas przywołanego wystąpienia powiedział Ojciec, że „człowiek leniwy nie umie kochać”. Jak to rozumieć?
Jak starałem się wcześniej pokazać, w świecie duchowym wystarczy nic nie robić, by dowolna konfiguracja ciał zaczęła powiększać odległości między sobą. Wystarczy zatem, by rodzice zajmowali się wyłącznie sobą, aby wyschła ich relacja z własnymi dziećmi, wystarczy, że proboszcz obraca się głównie w świecie innych księży, by stał się obcy dla swoich parafian. Każda przyjaźń, każda głębsza relacja: małżeńska, rodzicielska, nauczycielska, duszpasterska, narodowa czy międzynarodowa, domaga się ustawicznej pracy. Dlatego często powtarzam młodym ludziom szykującym się do małżeństwa: miłość to ciężka praca. Miłość domaga się bowiem stałego poznawania, uczenia się siebie nawzajem, troskliwości, czułości, zainteresowania światem drugiego człowieka, przekraczania mniejszych pęknięć, a przebaczania większych, umiejętności budowania kompromisów, czasem zrezygnowania z tego, co moje, a także ofiarowania swego czasu i talentów.
Człowiek leniwy duchowo nie zrozumie nawet, o czym mówię. Ale człowiek, który się duchowo rozwija, wie, że nie ma w życiu ważniejszej i piękniejszej pracy. Bywa ona niekiedy bolesna i trudna, bywa też radosna i pełna uniesień, ale zawsze pozwala przerastać samego siebie, a z czasem przynosi harmonię i zaufanie, spełnienie i pokój.
Październik 2017